Ano nie za wiele. Chyba pora na mały update o tym co tam u nas słychać i jak się sprawy mają.
Mijają dwa miesiące odkąd kupiliśmy Justine i właśnie znalazłam chwile czasu, żeby siąść i coś do Was napisać.
Czas jest tutaj największym problemem. Ostatnio bardzo, bardzo przyspieszył
i zupełnie nie wiem jak to się stało, że już mamy luty.
Justine nadal stoi tam, gdzie ją kupiliśmy. Nie jest jeszcze gotowa do przeprowadzenia jej gdzieś bliżej, bo nie mamy czasu jej przygotować do rejsu. Ta - da!!!
A jak to w starych łajbach bywa ciągle coś wychodzi, ciągle się coś psuje, ciągle coś trzeba naprawiać. Ale wiedzieliśmy na co się porywamy. Nic, tylko przytoczyć tu należy moje ulubione powiedzenie, którego szczerze nienawidzę, jak ktoś je stosuje wobec mnie: "Widziały gały, co brały!".
Po kolei. Jak wygląda ostatnio nasze życie.
Wyrobiliśmy sobie rutynę - w tygodniu: wstać, praca, dom, obiad, sen.
A w weekend zakupy, podróż, łódka, naprawy, sen, naprawy, podróż, dom.
Do łódki musimy dojeżdżać około 2,5h w jedną stronę, jeśli nie ma korków. Jakieś 200 km. Stoi ona w marinie
o malowniczej nazwie Lemon Tree Passage. Ale tylko nazwa jest taka malownicza.
Lemon Tree to za płytki jak na nasze zanurzenie kanał, w którym ciągle wieje albo pada. Jeśli tylko mamy wiatr od strony oceanu, czyli prawie zawsze - mimo że marina jest ukryta za rozległym półwyspem - tam tworzy się korytarz powietrzny, w którym możemy się tylko modlić, żeby nas nie porwało. No łeb urywa.
I nic praktycznie nie możesz zrobić. No nie podniesiesz żagla, bo jak dmuchnie to nas przewróci, a tam jeszcze lubią takie niespodziewane szkwały schodzić z pobliskich wzgórz.
Po dwóch miesiącach szczerze zaczynam nie lubić tego kanału.
W dodatku jest cholernie płytko. Przy odpływie czuć jak kil szoruje po mule w dnie. Czasem po prostu na nim stoimy. Po czym się poznajemy?! Jak przepływa obok jakaś motorówka, fale które zostawia za sobą nie robią na naszej łajbie żadnego wrażenia. Stoi po prostu nie ruchomo, wbita kilem w dno.
Więc oprócz polowania na okienko pogodowe musimy jeszcze wszystko zgrać z odpływami. Lato w tym roku jest okropne, deszczowe i wietrzne. Chociaż zdarzyły się ze dwie fale upałów, ale wtedy nie dało się już całkiem żyć. A trafić na przypływ to trzeba by było zacząć żyć według kalendarza księżyca.
Ogólnie ostatnio wyspecjalizowaliśmy się skomplikowanych operacjach. Jak wygląda nasza weekendowa wyprawa? Najpierw musimy pomyśleć o logistyce bagażu. Spakować się tak, żeby wszystko zajmowało jak najmniej miejsca. Nadal musimy na tym popracować....
Plecaki i jedzenie ograniczamy do minimum. A to dlatego, że najpierw na łódkę trzeba się dostać. Ona nie stoi sobie jak na Mazurach przy pomoście. Cyk, elegancko dajesz krok i już jesteś na pokładzie. Nasza stoi na mooringu, na środku kanału.
Więc mamy taki mały ponton, zwany dinghy. Ten dmuchany, 2,5-metrowy "pijany zając" z szaloną mocą 3KM silnika Mercury miał być tymczasowym rozwiązaniem, ale UWAGA nie mamy czasu kupić czegoś większego. Pijany zając (jak go pieszczotliwie nazywamy) jest składany.
Silnik, ponton, wiosła, aluminiowa podłoga pontonu i pompka są naszym stałym bagażem w campervanie. Jak się domyślacie - zajmuje bardzo dużo miejsca. Ale już coraz szybciej potrafimy go złożyć i rozłożyć. Po przygotowaniu, ponton niesiemy na skraj kanału i go wodujemy. A następnie pakujemy graty: 3 baniaki z wodą, kanister z benzyną, nasze plecaki, jedzenie, torby z narzędziami, ostatnio 30 - kilowy akumulator, jakieś części zamienne, deski i cholera wie co jeszcze! Pływający cygański tabor, wyglądamy jak uchodźcy z Papui Nowej Gwinei. Dziwne, że jeszcze straż przybrzeżna się nami nie zainteresowała.
Jest świetnie, kiedy jest akurat przypływ. Jest bardzo źle, kiedy akurat jest odpływ. Wtedy musimy nieść zająca 50 metrów w mule po kolona, uważając jeszcze przy tym na pijawki i wielkie kraby, które lubią dziabnąć. A i wściekłe komary. I teraz dodajcie do tego ulewę i szalejący wiatr. Dodatkowo dinghy odmówiło nam ostatnio posłuszeństwa. Urwaliśmy rączki od podnoszenia (pewnie dlatego, że zapakowany ponton ważył z 500kg) i na środku kanału zdechła iskra w silniku, więc musieliśmy wiosłować w te
i wewte. No cebula pełną gębą. Ja myślę, że wszyscy okoliczni mieszkańcy już nas znają i maja z nas niezłą bekę po prostu. Według standardów australijskich nasze działania są dla nich po prostu irracjonalne. Normalnie ludzie wyciągają taką łódkę na ląd, remontują ją i odpływają.
Ale my jesteśmy z Polszy.
Potem trzeba wszystko na pokład wnieść - mi już raz plecy siadły od dźwigania.
Dopiero wtedy, a jest już zazwyczaj około 16-17 wieczorem można zacząć coś naprawiać.
A jest tego na prawdę sporo.
Może szybciej będzie jak napiszę, co się udało zrobić do tego pory.
(Uwaga będzie dużo bełkotu totalnie niezrozumiałą żeglarską gwarą, z której nadal mam bekę. Wiecie, że tylko w polskim języku te wszystkie nazwy są takie popieprzone?! W angielskim nikt sobie nie utrudnia - lina to lina, a nie jakiś fał, srał czy inne wymyślne słowo).
Z ważniejszych rzeczy to ogarnęliśmy bałagan w środku, sprawdziliśmy pojemność zbiorników na wodę, wciągnęliśmy grot (główny żagiel) i wymieniliśmy fał grota (lina od głównego żagla). Ze względu na wiatr nie mamy kiedy wciągnąć foka (taki mniejszy przedni żagiel). Raz udało nam się razem z kolegą wciągnąć Marcina na maszt. To dopiero była operacja! Jest tam trochę do roboty - najpilniej to zamontowanie świateł nawigacyjnych i zabezpieczenie lekko pękniętego salingu (taka poprzeczna cześć masztu rozpierająca wanty, czyli takie tam linki podtrzymujące maszt). A tak w ogóle to wyprostowaliśmy ten maszt, tzn. zluzowaliśmy trochę naciąg z achtersztagu (taka stalowa, gruba lina która trzyma maszt od rufy), bo zauważyliśmy, że tu wszystkie jednostki mają strasznie odchylone do tyłu maszty. Zastanawiamy się czy to dlatego, że są tutaj aż TAKIE silnie wiatry...?
Uruchomiliśmy silnik, jest w dobrym stanie i po wymianie mocowania po jednej stronie już w miarę równo chodzi i nie trzęsie tak całą łódką.
Któregoś weekendu wchodząc na pokład oboje odnieśliśmy wrażenie, że ktoś sobie na niej urzędował w trakcie naszej nieobecności. Wiecie, czasami jest takie uczucie, że coś jest nie tak. Na deku leżał nasz nóż (do otwarcia kłódki?), wajcha do skrzyni biegów była na wstecznym (na 99% byśmy jej nie zostawili w takiej pozycji), w środku papier toaletowy przefrunął na drugą stronę kajuty, kubki stały do góry dnem i ktoś nam wypił kawę! Nie wiem czy ktoś spał w naszym łóżeczku?!
Wiecie, mogło być tak, że w ferworze zostawiliśmy taki stan rzeczy poprzednio, bo pamiętam jak szybko uciekaliśmy z pokładu bo był taki upał, że gotowaliśmy się tam żywcem. Może w zamieszaniu zostawiliśmy to wszystko w takim stanie, ale to na prawdę mało prawdopodobne....W gruncie rzeczy nawet nie mielibyśmy nic przeciwko, żeby ktoś tam od czasu do czasu zaglądał na tą łódkę, sprawdzić czy wszystko jest ok (podejrzewamy, że mógł być to były właściciel - ten młody), tylko niech nam o tym powie po prostu.
Tym bardziej, że chyba używał lodówki i szlag trafił całą elektrykę. Akumulatory się rozładowały i zdechły i trzeba było wszystko wymieniać. A ponieważ pompa zęzowa musi być cały czas uruchomiona (ta taka pompa, która automatycznie odprowadza wodę zbierająca się w najniżej położonym punkcie łódki - pod podłogą) elektryka
z paneli słonecznych musi działać non stop, bo inaczej:
Ale już wszystko jest ok, Marcin naprawił, wymienił akumulatory. Mamy nowy super extra regulator, nowy panel, nowe radio - nawet dwa (albo i trzy już teraz) i oświetlenie. I wymieniliśmy kłódkę w sztorc-klapie (takie drzwi wejściowe). I nowa sztorc-klapa też już się robi. :)
Więc siedzimy tak i dłubiemy wieczorami. A potem w niedzielne ranki. A potem trzeba się szybko spakować i wracać do domu przed wieczornymi korkami.
A i umówmy się - Marcin wszystko robi. Sam. Kapitan Sam. Jest dzielnym i pracowitym Kapitanem. Ja mu tylko towarzyszę i staram się umilić czas trunkiem i posiłkiem. Ale
w międzyczasie i ochrzciliśmy Justine i uczciliśmy urodziny Kapitana. Mieliśmy nawet pierwszych gości! Nie samą pracą człowiek żyje.
Bo jak już jesteśmy na Justine, to jest na prawdę fajnie. Ja tam tak bardzo odpoczywam psychicznie. Człowiek się tak pięknie relaksuje, regeneruje. Otacza nas piękna natura i kawałek oceanu. Widzieliśmy w końcu po dwóch latach dzikie koale, bo Lemon Tree Passage to jednocześnie rezerwat dla dzikich koali, odwiedzają nas często czarne łabędzie, nad nami latają chyba jastrzębie, wieczorami ogromne ryby rzucają się wokół łódki, a już szczytem było kiedy na polowanie przypłynęło niewielkie stado delfinów!
Bywa tam na prawdę pięknie.
Jeśli nie wieje i nie leje.
Ale jak po raz pierwszy odczepiliśmy się od mooringu i chociaż na silniku opłynęliśmy sobie małą wysepkę dookoła to radość była przeogromna!
Zobaczcie, jakie przeżycia po pierwszym rejsie! I wybaczcie jakość filmiku, ale to były takie emocje!
I tyle u nas. Dzieje się. Jeszcze dużo wody upłynie w tym kanale zanim ruszymy na otwarty ocean. Ale jesteśmy już bliżej niż dalej. I już wiemy, gdzie popłyniemy
w dziewiczy rejs! Na początek nie za daleko, aby uniknąć takich sytuacji:
Ale na razie to tajemnica!
Także trzymajcie proszę za nas kciuki! Wybaczcie brak regularnych wpisów, ale sami rozumiecie. Mam nadzieję, że dzisiejszy wpis wynagrodził Wam tę ciszę w eterze.
And now let's have fun!
Commenti