top of page

Druga Wielka Wyprawa Australijska. Cz. 2 Jedyne na świecie muzeum Mad Max'a!

Po czterech dniach od wyjazdu z Sydney dotarliśmy do jednego z celów naszej wyprawy. Właściwie celem było miasteczko Broken Hill. I to w sumie był jedyny "określony" punkt całej naszej podróży. Uparliśmy się po prostu, żeby akurat tutaj dojechać. Minęło dopiero kilka dni naszego dwutygodniowego urlopu i dalej nie wiedzieliśmy, gdzie chcemy jechać.

Ale byliśmy już w takim trybie "podróży", że plany nie miały znaczenia. Chcieliśmy być tu i teraz.

Dlatego postanowiliśmy korzystać z tego co mieliśmy wokół siebie.

A wokół nas pustynia.

Australijski outback.

Palące słońce. Kurz.

Cisza absolutna.

Po uzupełnieniu zapasów w miejscowym supermarkecie udaliśmy się w kierunku Kinchega National Park, gdyż na mapie zaznaczony był tam kompleks dziewięciu dość sporych jezior. Prognozy pogody wskazywały, że w naszym kierunku idzie fala żarliwego upału wprost znad Pustyni Simpsona. Ten front nagrzanego do czerwoności powietrza miał utrzymać się nad Broken Hill kilka dni i przynieść temperatury rzędu ponad 40 stopni.

Pomyślicie: "40 stopni? Phi, ja w Turcji w hotelu z all inclusive miałem 42 i było do wytrzymania!".

Tylko taka temperatura nad morzem czy w górach, to zupełnie coś innego niż upał na spieczonej słońcem ziemi.

W takich okolicznościach przyrody opcja zatrzymania się nad jakąkolwiek wodą, wydawała się jedyną słuszną koncepcją.

Czy zdziwiło mnie to, że na mapie widziałam wielkie jeziora w centrum outbacku?

No cóż, musze przyznać, że nie. Biorąc pod uwagę, jak ogromnym krajem jest Australia ze stuprocentową pewnością założyłam, że jeśli ktoś zaznaczył na papierowej mapie te wielkie jeziora to wie co robi, prawda?

Mieliśmy prawdziwe szczęście. Okazało się, że te jeziora pojawiły się właśnie w tym sezonie po raz pierwszy od trzech lat.

Ale może wyjaśnię czym na prawdę są Jeziora Menindee.


Jeziora Menindee to naturalnie występująca seria płytkich mokradeł położonych wzdłuż Lower Darling. Znajdują się w południowo-zachodniej Nowej Południowej Walii nad rzeką Darling, około 200 km w górę rzeki od skrzyżowania rzeki Darling z rzeką Murray. Miasteczko Menindee leży blisko jezior, a najbliższym, większym miastem jest Broken Hill (około 80 km).


W systemie występują 4 główne jeziora: Jezioro Wetherell, Jezioro Pamamaroo, Jezioro Menindee (największe) i Jezioro Cawndilla.

Jeziora były pierwotnie szeregiem naturalnych depresji, które wypełniały się podczas powodzi. Dopiero w latach 50. i 60. zostały zmodyfikowane, aby zapewnić magazynowanie wody dla Broken Hill.

Aerial view of Menindee Lakes. Photo by the MDBA.
Aerial view of Menindee Lakes. Photo by the MDBA.

Och, błogości. Po kilku dniach podróży i spania w samochodzie, kąpiel w jakimkolwiek płynie wydawał się luksusem.

Na miejsce zajechaliśmy późnym wieczorem 30 grudnia. Wzdłuż wybrzeża zaparkowanych było już kilka wielkich przyczep kampingowych, namiotów i wielkich boganowych (bogan - to australijskie określenie wieśniaka, rednecka) trucków.

Kilkadziesiąt minut pokręciliśmy się w kółko, aby wybrać idealne miejsce na następne kilka dni. Nie za blisko ludzi, nie za daleko od sanitariatów (mówimy tu o skromnym kompostowym wychodku- ale murowanym - wiec już jest sukces), w cieniu drzew i w niewielkiej odległości od brzegu.

Po szybkim rozbiciu obozowiska, rozpaliliśmy ognisko. Ognisko? Przy 35 stopniach w nocy?!

Ano tak. Po pierwsze, to źródło światła. Tu kontaktów nie ma, prąd trzeba oszczędzać. Akumulator w samochodzie też. Po drugie, kiełbaska z ogniska zawsze na propsie. A po trzecie, dym chroni przed insektami. Ilość latających i gryzących stworzeń na outbacku przechodzi ludzkie pojęcie. W dzień nie do wytrzymania są wszędobylskie muchy. Są okropnie natrętne. Machanie rękami ich nie odstrasza. Wchodzą do nosa, uszu i buzi. Oraz kąśliwie gryzą. Tak samo jak całe armie mrówek, które atakują od dołu. W nocy pożerają cię komary. Całe chmary agresywnych krwiopijców. Obłażą cię też żuki, ćmy i pająki. Nieustająca walka.

Tak więc ciągle wcierasz w siebie preparaty na owady na zmianę z kremem przeciwsłonecznym. Potem oblepia cię kurz z pobliskiej drogi i już po dwóch dniach masz na sobie skorupę, która chroni i od owadów i od słońca, i sprawia, że powoli zaczynasz wyglądać jak rdzenny mieszkaniec tej ziemi.

Kolejnym wyzwaniem było spanie w samochodzie w taki upał. Chcąc uchronić się od bzyczących nad uchem całą noc potworów w pierwszym odruchu zamykasz się w samochodzie. Niestety, nagrzewa się on w ciągu 5 minut jak piekarnik i zaczynasz się dusić. Możesz tylko się wypsikać repelentem i liczyć, że jakoś zaśniesz. Nad ranem, kiedy słońce już zaczyna ostro grzać na kilka minut jednak włączaliśmy klimatyzację, żeby schłodzić nasze ciała. A potem szybko biegliśmy do wody, bo rano miała zawsze przyjemniejszą temperaturę, zanim nagrzała się jak zupa.

W ciągu dnia chowaliśmy się pod markizą i uzupełnialiśmy płyny. Od czasu do czasu wchodziliśmy do wody. Jeziora te są jednak bardzo płytkie. W odległości 500 m od brzegu woda nadal maksymalnie sięgała do pasa. Ale rosło tam sporo drzew, więc mocząc się w tej kałuży, chroniliśmy się przed ostrym słońcem w cieniu ich konarów.

Jednak i tam się długo nie dało wysiedzieć. Ponieważ - jak powszechnie wiadomo - wszystko w Australii chce cię zabić albo zjeść. I siedząc w tym jeziorze już po pięciu minutach można było poczuć jak coś najzwyczajniej w świecie gryzie cię w dupę. Nie wiem co to było, woda tam było nieprzejrzysta i nie mogliśmy zobaczyć. Mogły być to małe krewetki, ale równie dobrze też i piranie lub małe krokodyle. Kąsało mocno.

Lód w naszej podróżnej lodówce dawno się już rozpuścił, nagrzało się piwo, a telefony zaczęły wyłączać od zbyt wysokiej temperatury! :) Taka przygoda!

I w takich też warunkach czekaliśmy na zakończenie 2021 roku.

Koło 22.00 inni użytkownicy kampingu zaczęli puszczać fajerwerki, by tuż po północy zakończyć całą imprezę i szybko pójść spać, zanim słońce kolejnego dnia znów nie pozwoli na chwilę oddechu.

Ale jedno musze przyznać. Wszelkie niewygody i trudności wynagradzały nam spektakularne widoki i wspaniałe, najpiękniejsze zachody słońca!

A niebo nocą?! Ilość gwiazd i widoczność całej drogi mlecznej zapierała dech w piersiach! Coś niesamowitego! To właśnie rozgwieżdżone niebo nocą podsunęło mi pomysł na kolejną atrakcję, o której opowiem w następnym odcinku!

Jednak pierwszy dzień Nowego 2022 roku rozpoczęliśmy od kiepskiego samopoczucia. I to nie spowodowanego kacem. Wierzcie mi, nie da się pić alkoholu w takich temperaturach. (Choć znam kilku agentów, co dali by radę i z tego miejsca serdecznie ich pozdrawiam oraz wyzywam na ten challenge. :)

Oboje zaczęliśmy mieć objawy udaru słonecznego. Kto miał ten wie, że trochę to przypomina początki grypy - jesteś ospały, obolały, jest ci niedobrze, boli cię głowa i brak ci sił.

Mimo, że staraliśmy się chłodzić klimatyzacją w samochodzie podjedliśmy decyzję, że trzeba się ewakuować. Jednak nasz kamper nie jest (jeszcze) przystosowany do takich warunków.

Dwa dni wcześniej śmiałam się z sąsiadów obok, którzy przywlekli ze sobą wielki, warczący agregat, żeby chłodzić swój namiot. Już się nie śmieje. Sama chce taki.


W życiu się tak szybko na pakowaliśmy jak tego popołudnia w temperaturze dochodzącej do 50 stopni w słońcu. Jak tylko na moim telefonie pojawił się zasięg, szybko zarezerwowałam pierwszy, najtańszy hotel w Broken Hill. Wymóg numer jeden: klimatyzacja.

Uciekliśmy :) I tyle było z naszej przygody na australijskim outbacku.


Broken Hill.

Opowiem Wam teraz trochę o tym miasteczku na totalnym zadupiu, bo tu spędziliśmy kilka kolejnych dni.

Znane jako Srebrne Miasto, Broken Hill znajduje się na jednym z najbogatszych na świecie złóż rud srebra, ołowiu i cynku. Miejsce to, w gorącym i subsuchym regionie, po raz pierwszy odwiedził w 1844 roku Charles Rasp.

Jest to górnicze miasteczko na skraju pustyni na środkowo-zachodnim skraju Nowej Południowej Walii. Broken Hill znajduje się zaledwie kilka minut od pustyni, bez względu na kierunek, w którym podróżujesz. To miasto otoczone czerwonymi glebami, szarymi zaroślami, niemożliwą płaskością i intensywnie błękitnym niebem, które sprawiają, że świat wydaje się większy i bardziej dramatyczny. Miasto jest dosłownie oazą na pustyni, która latem może być piekielnie gorąca, a w miesiącach zimowych nocą temperatury mogą spaść poniżej zera.


W odległości 24 km od Broken Hill leży jeszcze mniejsze miasteczko Silverton, do którego prowadzi dziwna droga cechująca się 49 zagłębieniami przeciwpowodziowymi. To takie głębokie rowy przecinające prostopadle pokruszony asfalt, przed którymi musisz nagle hamować, żeby nie urwać podwozia, co powoduje uruchomienie choroby lokomocyjnej u każdego pasażera pojazdu.

Od ponad trzydziestu lat Silverton, częściowo ze względu na cudownie surową i historyczną atmosferę, a częściowo dlatego, że jest tak blisko wygód Broken Hill, bywało miejscem dla planów filmowych dla ponad 140 filmów i reklam. Pęd do wykorzystania surowego krajobrazu Silvertona rozpoczął się po Mad Maxie II - Wojownik szos w 1981 roku, chociaż to tu powstał klasyk Teda Kotcheffa z 1971 roku - Wake in Fright. Miasto i równiny Mundi Mundi były planem również dla kultowego filmu Priscilla, Queen of the Desert, Razorback (polecam bardzo) i Dirty Deeds. Było to również miejsce dla australijskich seriali telewizyjnych Royal Flying Doctor i The Dirtwater Dynasty.


I tak - jako ogromni fani Mad Maxa - wybraliśmy się do jedynego na świecie muzeum tego filmu.

Muzeum to troszkę za dużo powiedziane. To zwykły barak położony pośrodku pustyni, nagrzany do granic możliwości, ale co to jest za klimat!

Drzwi otworzył nam przesympatyczny starszy pan, po czole którego pot lał się ciurkiem i po udzieleniu nam kilku instrukcji o zakazie filmowania wnętrza (no niestety) i zainkasowaniu 10$ od osoby zaprosił nas do środka.

Za szarą od brudu kotarą w nozdrza uderzył nas zakurzony i duszny zapach historii. Ze starych telewizorów zawieszonych pod sufitem zapętlone w kółko leciały fragmenty filmu. W ciemnościach baraku rozświetlanych tylko żółtymi lampami, gdzie powietrze z wściekłością mieliły ogromne, chromowane wiatraki, zaczęliśmy oglądać zebrane tam artefakty z planu filmowego Mad Maxa. Było tam chyba absolutnie wszystko!

Karty scenariusza z ręcznymi notatkami, setki zdjęć z planu, wielkie i stare kamery, srebrne kasety rolek z filmem i mnóstwo gadżetów, których nie jestem w stanie wymienić. Film ten zasłynął z niesamowitych kostiumów i scenografii, więc możecie się domyśleć co tam było! Pamiątkę stanowiły nawet steam punkowe sztućce i kubki, z którym ekipa filmowa korzystała podczas pustynnych lunchów. Aby zrozumieć o czym mówię polecam po prostu obejrzeć sobie ten film jeszcze raz i przyjrzeć się w co byli ubrani aktorzy, czego używali w scenach, jak wyglądały pomieszczenia a w szczególności, jak wyglądały pojazdy!

Plotka głosi, że po zakończeniu zdjęć do filmu wszystkie pojazdy zostały zezłomowane. Ale wchodząc do drugiej część baraku okazuje się to nie prawdą - chyba, że są to repliki, ale szczerze wątpię. Zebrano tam kilka pojazdów i motocykli, które regularnie były rozwalane i obijane na planie filmowym! Tu już mogłam wyciągnąć kamerę i kilka ujęć będziecie mogli zobaczyć w naszym filmie, który umieściłam na końcu posta.

Kto kojarzy tego gościa?


Czy było warto?

Chociaż wizyta trwała może 15 minut to tak! Zdecydowanie!

Może gdyby samo muzeum było jedynym celem to powiedziałabym, że to chyba jakiś żart. Ale biorąc pod uwagę całość - to znaczy - czterodniową podróż na outback, zmaganie się z niedogodnościami podróży, pobyt nad jeziorami na pustyni, wizyta w górniczym miasteczku na odludziu, noclegi w starym motelu, klimat tych okolic, spotkani ludzie, spalone słońcem twarze i smak kurzu w ustach - to tak! To zdecydowanie warto tego doświadczyć!

Tu już nie chodzi o samo to muzeum, tu bardziej chodzi o drogę do tego muzeum. To ona jest tu najbardziej atrakcyjna i kultowa!


Resztę dnia pokręciliśmy się po okolicach. Pojechaliśmy też na punkt widokowy Mundi Mundi, który leży kilka kilometrów za Silverton. Widok świtu lub zachodu słońca z tego miejsca jest imponujący. Czujesz się tak, jakbyś stał na skraju świata, gdzie płaska i jałowa pustynia rozciąga się nisko, aż do odległego, rozmytego horyzontu.


Powoli nasza podróż w tej części Australii dobiegała końca. Czekała nas jeszcze jedna atrakcja, na która musieliśmy poczekać do następnego wieczoru, ale o tym opowiem już w następnym odcinku.

A na koniec zapraszam na relację filmową.

Włożyłam dużo serca, czasu i potu w ten odcinek i bardzo liczę na Wasze wsparcie. Liczy się każdy lajk, komentarz i sub na YouTubie.

Dajcie mi proszę jakiś znak, że idę w dobrym kierunku i chcielibyście dalej oglądać nasze przygody, bo materiałów to ja mam setki godzin, tylko nie wiem czy mam dla kogo to robić!

Liczę na Wasze wielkie serca!


Link do filmu w serwisie YT: https://youtu.be/20i3Tu_Z7vc













63 views0 comments
bottom of page