Ostatni wieczór w Broken Hill spędziliśmy na oglądaniu gwiazd. 10 km od miasteczka znajduje się małe obserwatorium, nad którym rozpościera się niebo nie zanieczyszczone żadnym światłem, ponieważ wokół jest tylko pustynia. Ale nam się trafiła noc! Ani jednej chmurki, lekki wiatr od południa, który szybko wygonił komary i przyjemnie chłodził. Przyjechaliśmy tuż przed zmierzchem. Obserwatorium oświetlone było tylko małymi lampeczkami wskazującymi drogę do miejsca pokazowego. Dla gości przygotowane były leżaki, słuchawki z odbiornikami, dwa teleskopy i jak ktoś sobie zamówił to miał jeszcze małą, romantyczną przekąskę, wino lub gorącą czekoladę. Niebo szybko ciemniało i nad nami zaczynały migotać już pierwsze odległe gwiazdy. Po godzinie Droga Mleczna ukazała nam się w całej krasie.
Ależ to był widok. Gdybym tylko mogła Wam przekazać chociaż jego namiastkę!
Nasza Galaktyka jest wspaniała.
Po krótkim wstępie i wyjaśnieniu co i jak, Pani prowadząca zaczęła oprowadzać nas po tym magicznym szlaku. Laserem wskazywała gwiazdozbiory lub pojedyncze gwiazdy i opowiadała o nich mnóstwo ciekawostek. Mnóstwo!
Już teraz wszystko wiem o naszej galaktyce, Drodze Mlecznej, Syriuszu, Orionie, Andromedzie, która gwiazda jak zakończy swój żywot sprawi, że na ziemi przez rok będzie panował dzień (rozumiecie to?! To się może wydarzyć za naszego życia, w każdej chwili!), a która po prostu cichutko zgaśnie i przestanie istnieć. I zobaczyliśmy, gdzie prawdopodobnie wybuchnie kolejna supernowa, której wybuch spóźnia się już o 200 lat oraz jak rozpoznać młode galaktyki i gdzie ich szukać.
W końcu nauczyłam się też, gdzie szukać Krzyża Południa - jakże ważny dla wielu kultur i żeglarzy gwiazdozbiór. W czasach Chrystusa Krzyż Południa widać było z Jerozolimy. Cztery gwiazdy symbolizują cztery cnoty moralne zwane kardynalnymi (roztropność, sprawiedliwość, męstwo i umiarkowanie), które mieli posiadać tylko Adam i Ewa przed popełnieniem grzechu pierworodnego.
Europejczycy odkryli Krzyż Południa na nowo w epoce wielkich odkryć geograficznych. Portugalczycy okrążając Afrykę nanieśli go na mapy i odkryli jego użyteczność dla nawigacji. Widnieje na narysowanej w 1516 roku mapie nieba, której autorem był włoski nawigator i szpieg Andrea Corsali. Płynął do Indii w ramach tajnej portugalskiej wyprawy. Również Amerigo Vespucci w 1501 roku naniósł na mapy obok gwiazd Alfa i Beta Centauri gwiazdy Krzyża Południa.
Mieszkańcy półkuli południowej wiązali z gwiazdozbiorem najrozmaitsze mity i historie. Dla Maorysów z Nowej Zelandii przedstawia on kotwicę, a gwiazdy zewnętrzne są liną. Niektóre plemiona Aborygenów widziały tam płaszczkę, a gwiazdy zewnętrzne są dwoma ścigającymi ją rekinami niektóre ludy aborygeńskie dostrzegały w obrębie dzisiejszego Krzyża Południa konstelację złożoną nie z gwiazd, lecz z ciemnych chmur w kształcie emu, natomiast w centralnej Australii ten układ gwiazd był nazwany „Stopą Orła”.
Nie jest łatwo go znaleźć pośród innych gwiazd, a wygląda tak:
Rozejrzyjcie się, jak będziecie mieli okazję - teraz dokładnie ta część nieboskłonu jest nad Wami, więc możecie go dojrzeć. Mogę podpowiedzieć, że zazwyczaj jest tuż nad horyzontem, bardzo nisko i dosłownie po drugiej stronie nieboskłonu w opozycji do Oriona, w którym możecie zobaczyć takie trzy bardzo charakterystyczne gwiazdy obok siebie (to tak naprawdę pas Orionoa).
Słyszeliście o teorii, że ponoć według układu tych trzech gwiazd w pasie Oriona ustawione są piramidy Cheopsa z dokładnością i skalą co do milimetra?
Kosmos!
Wspaniały był to wieczór - nie zapomnę go nigdy!
Rankiem ruszyliśmy dalej. Ostatnie pożegnalne śniadanie w lokalnej knajpce i w drogę.
Marcin cały dzień mi marudził, nie wyspał więc nic mu się nie podobało, wszystko go denerwowało i w ogóle był Grumpy Marcinem. Humor mu się poprawił koło południa, po czwartej chyba kawie. Właśnie przekraczaliśmy granicę stanową miedzy Nową Południową Walia a Wiktorią. To nasza pierwsza wizyta w tym stanie i bylismy go bardzo ciekawi, bo wiele osób nam mówiło, że Wiktoria mimo iż znacznie mniejsza od NSW, jest dużo ładniejsza, bardziej różnorodna i z fajniejszym prawem. Na przykład tutaj można kupić alkohol na stacji benzynowej, co wprawiło nas w prawdziwe zdumienie!
Tego dnia przejechaliśmy 600 km i musieliśmy już szukać noclegu. Na mapie wypatrzyłam po drodze jedno ze słynnych różowych jezior w Murray-Sunset National Park, a zaraz obok niego camping i Muzeum Soli.
Niestety okazało się, że park i muzeum są zamknięte, a jezioro wyschnięte. Ale i tak porobiliśmy tam kilka zdjęć, bo cała okolica wyglądała jak inna planeta. Musi być tam pięknie, szczególnie przy zachodzie słońca, który odbija się w różowej tafli jeziora. No cóż następnym razem.
To moja smutna mina, bo brak jeziorka.
Trzeba było dalej szukać noclegu. Wróciliśmy więc na główną trasę w poszukiwaniu jakiegoś ciekawego campingu, ale w Wiktorii z tym nie ma problemu. Jeśli chodzi o bazę turystyczną ten stan bije NSW na głowę. Każdy zajazd, każdy rest area czy camping jest czyściutki, świetnie przygotowany, fajnie wyposażony, oznakowany i dostępny. I tak trochę na chybił-trafił znaleźliśmy uroczy camping w malutkim rezerwacie Timberoo nad sztucznym jeziorkiem Walpeup. Camping cały dla nas, nikogo nie było. Tylko kilka kangurów wieczorem przyszło skorzystać w wodopoju.
Wieczorem rozpaliliśmy ognisko w jednym z przygotowanych palenisk, ale rozhulał się straszny wiatr, a wszystko wkoło wysuszone było na wiór. Chyba z pół godziny musiałam się drzeć na Marcina, żeby zgasił to ognisko bo to nie są żarty! I dobrze zrobiliśmy, bo jak tylko znów mieliśmy zasięg okazało się, że w tej okolicy jest totalny zakaz palenia ognia, a w nocy odwiedzili nas rangersi, sprawdzić czy wszystko w porządku i czy nie palimy ognia. Było na tyle późno (a może było nad ranem?!), że już spaliśmy i obudził mnie tylko silnik ich samochodu, jak odjeżdżali.
Po szybkim śniadaniu znów wyskoczyliśmy na trasę. Na dziś plan był intensywny. Pierwszym zaskoczeniem, było grafitti na wielkich silosach zbożowych. Zupełnie zapomniałam o tej atrakcji i bardzo się cieszę, że udało nam się akurat trafić chociaż na dwa murale - Brim Silos (2015) - Guido Van Heltona, przedstawiający czterech farmerów oraz Rosebery (2017) - Kaff-eine, który chyba przedstawia ojca i córkę z końmi. W Australii istnieje cały szlak pomalowanych silosów i betonowych zbiorników na wodę.
Niektóre dzieła są na prawdę imponujące. Lokalni artyści mogą się wyżyć na ogromnych powierzaniach i robią to świetnie: Polecam serdecznie przejrzeć galerię - mega! Gdyby tylko człowiek miał czas i pieniądze.
Po tej krótkiej przerwie ruszyliśmy w stronę pasma górskiego The Grampians, które ma około 80 km długości i 50 km szerokości. Dzieli się na mniejsze pasma: Mount William Range, Serra Range, Wonderland Range i Mount Difficult Range. Najwyższy szczyt to Mount William (1167 m). Inne ważniejsze szczyty to m.in. Mount Victory i Mount Rosea. Ale nie po to tu przyjechaliśmy. Naszym celem była Gulgurn Manja Shelter, czyli miejsce w którym 30 tysięcy lat temu mieszkały klany dwóch sąsiednich grup językowych, Djab wurrung i Jardwadjali. Ich potomkowie mieszkają na tych terenach do dziś. Niestety, nie wiele wiadomo o tym miejscu. Pewna wiedza o symbolach i rysunkach w Gariwerd pozostaje w społeczności Aborygenów, ale wiele informacji zostało utraconych z powodu wpływu osadnictwa europejskiego. W Gariwerd - najbogatszym obszarze sztuki naskalnej Aborygenów w Wiktorii znajduje się ponad 100 miejsc z aborygeńską sztuką naskalną. Tylko pięć z tych witryn jest możliwe do odwiedzenia. My mogliśmy zobaczyć prawdopodobnie odciski dłoni wielu pokoleń młodych ludzi, w wieku od 8 do 12 lat. To takie ówczesne "Tu byłem, Seba." :)
Ależ tam było gorąco. Skwar niemiłosierny, ale widoki na calutką dolinę rekompensowały niedogodności.
Wskoczyliśmy znów w samochód i po dosłownie 20 km znaleźliśmy się w zupełnie innych okolicznościach. Po przebiciu się na drugą stronę pasma górskiego momentalnie zmieniła się pogoda, a temperatura spadła o dobre 10 stopni. Las nabrał ciemnozielonego koloru i znacząco zgęstniał, pojawiły się wielkie, tropikalne wręcz paprocie, a w powietrzy czuć było zapach wilgotnej ziemi. Znów zmieniamy strefę klimatyczną. Naszym celem był największy wodospad w stanie Wiktoria - MacKenzie Falls. Po krótkim spacerze ścieżką pośrodku pięknego lasu, dobiegł nas huk spadającej z wysokości 35 metrów wody. Wodospad był piękny. Zobaczcie sami!
Z chęcią zostalibyśmy tam dłużej, ale dochodziła 16.00. Trzeba było jeszcze zjechać z tego pasma górskiego i poszukać noclegu. Aby wyjechać z tego parku musieliśmy jechać wąską i krętą drogą jednokierunkową w dół. Czasami padało i było ślisko, ale też bardzo pięknie. I to właśnie na tej drodze mieliśmy jedną, jedyną niebezpieczną sytuację w całej naszej podróży. Wyobraźcie sobie nasze zdziwienie, kiedy nagle zza zakrętu wyskoczył przed nami samochód! W ostatniej chwili Marcin zahamował, bo w ogóle go nie było widać. No i nie powinno go tam być. Byliśmy na drodze JEDNOKIERUNKOWEJ, do cholery jasnej! I to jeszcze zjeżdżaliśmy w dół, między jakimiś skarpami. Gdyby ktoś się przestraszył i nagle odbił unikając zderzenia z samochodem, to odbił by prosto w przepaść. Za kierownicą czerwonego samochodziku siedziała pani urody azjatyckiej. Marcin otworzył okno i jej mówi - "Babo, to jest jednokierunkowa!!!! W chipsach prawo jazdy znalazłaś? Czy w ryżu?!". Nie no, nie do końca tak powiedział... Powiedział: "Hey, this is one-way road!" Ale paniusia wzruszyła tylko ramionami i ... pojechała dalej. W górę, pod prąd. Przez jeszcze jakieś 60 km.
No i co zrobisz?! No ręce opadają.
Na szczęście my już zjeżdżaliśmy z tej trasy. Ku pokrzepieniu na jej końcu ukazało nam
się piękne jeziorko Bellfield. Był to też zbiornik retencyjny wokół, którego obowiązywała strefa ciszy i nie mogliśmy się tutaj zatrzymać na noc. Jednak po kolejnych 60 km trafiliśmy do małej wioski, gdzie mieszkańcy za darmo udostępniali turystom coś w rodzaju terenu rekreacyjnego, które obecnie było również pastwiskiem dla ogromnego stada owiec.
Więc tą noc spędziliśmy zupełnie sami z 50 owcami, pośród zieleni i owczych bobków. Ogromnej ilości owczych bobków. I było strasznie, strasznie zimno. Ubrałam wszystkie ciepłe ubrania, jakie miałam ze sobą. Pomyśleć, że jeszcze kilka godzin wcześniej na aborygeńskiej płaskiej skale pot lał się z nas strumieniami. Ot, taka to Australia.
I to by było tyle na dzisiaj. W kolejnym - chyba już ostatnim - odcinku dojeżdżamy do oceanu, a tam znowu cuda natury!
A na potwierdzenie powyższej historii - film:
Comments