top of page

Druga Wielka Wyprawa Australijska. Cz. 4 Ocean, Góry i Doliny.

I tak po dziewięciu dniach podróżowania znów zobaczyliśmy ocean. Z wnętrza stanu Wiktoria wyskoczyliśmy na Great Ocean Road - malowniczą trasę o długości 243 km, biegnącą wzdłuż południowo-wschodniego wybrzeża Australii, pomiędzy miastami Torquay i Allansford w stanie Wiktoria. Droga, wraz z położonymi przy niej parkami narodowymi (m.in. Park Narodowy Great Otway) oraz charakterystycznymi obiektami (m.in. Dwunastu Apostołów) jest jedną z najważniejszych atrakcji turystycznych Australii i znajduje się na liście dziedzictwa Australian National Heritage List.

Dwanaście Apostołów to zaraz obok Opery, Harbour Brigde, Wielkiej Rafy Koralowej i monolitu Urulu najbardziej obfotografowana i ikoniczna atrakcja turystyczna w Australii. Nie mogło nas tam zabraknąć. Oczywiście celem było słynne 12 Apostołów, ale zatrzymywaliśmy się również po drodze przy wielu innych ciekawych formacjach skalnych. Ta naprawdę żeby je wszystkie zobaczyć, te 200 kilometrów trzeba by było zwiedzać trzy dni.

Zatrzymywaliśmy się co jakiś czas, aby dosłownie na pięć minut wyskoczyć z samochodu i szybciutko obejrzeć jakiś widoczek i formację skalną. Dlaczego szybciutko?! Już tłumaczę.

Jak na okolice Melbourne mieliśmy szczęście co do pogody. Region ten słynie z tego, że w ciągu dnia możesz doświadczyć czterech pór roku. Pogoda jest tu bardzo zmienna i gwałtowna. Okolicznie mieszkańcy nauczeni są, aby wychodząc z domu zawsze mieć parasol i być ubranym na cebulkę. My tego dnia mieliśmy przyjemne słońce, ale na horyzoncie nad oceanem wisiały już ciężkie chmury, w których błyskało a grzmot niósł się po wodzie. Front ten pchał w stronę oceanu nagrzane, wilgotne, lepiące powietrze.

Nawet gwałtowne podmuchy wiatru nie przynosiły ulgi. Taka aura zazwyczaj jest porą dla najwyższej aktywności wszelkich owadów. Sami zwróćcie uwagę, że jak idzie na deszcz wszelkie latające tałatajstwo dostaje +100% do aktywności, tak aby jeszcze pożerować przed opadem. Wszyscy ci, którzy są przekonani, że najgorsze co cię może spotkać w Australii to pająki i węże, to się mylą. Najgorsze są... muchy!!!!!!

No co za wredne, upierdliwe australijskie wkur...ące mendy! Muchy w Australii są plagą. Dosłownie. Są wszędzie i nie ma na nich żadnego sposobu.

W Australii jest ponad 6400 zidentyfikowanych gatunków much, tylko niewielka garstka uważana jest za prawdziwych szkodników - tak zwane bush fly, muchy z bushu! Te małe cholery stanowią zagrożenie dla zdrowia, ponieważ przenoszą szereg chorób na ludzi i zwierzęta – od tyfusu i cholery po zapalenie spojówek. Problem jest na tyle poważny, że przekraczając granice stanów nie możesz mieć w bagażu i samochodzie żadnych owoców i warzyw. Właściwie nie możesz mieć żadnego jedzenia, które nie jest fabrycznie zapakowane. Nawet kanapki na drogę. Często przy granicach stoją patrole, stawiane są punkty kontrolne i stoją wielkie pojemniki, do których musisz wyrzucić wszystko co może przenieść jaja lub larwy much. Jakby muchy stosowały się do tych "ludzkich" granic....

Ale właściwie w czym te muchy są gorsze od innych?

Otóż samice niektórych gatunków wyszukują ludzi, ponieważ są głodne białka, którego potrzebują do produkcji jaj. Pot na naszych ciałach – i wilgoć wokół oczu, ust i nosa – jest wspaniałym źródłem, które desperacko chcą wysysać.

Dla niektórych much wyglądamy prawdopodobnie jak pyszne ludzkie koktajle mleczne.

Więc jak tylko wysiądziesz z samochodu gromadzi się wokół ciebie prawdziwy rój. W jednej chwili 10 ci siedzi na plecach, drugie 10 próbuje się dostać do ust, nosa i oczu, a kolejne 30 już krąży wokół, a już ze trzy znajdują się twoim żołądku - i żeby było jasne, nie chciałeś ich jeść. Nie da się odgonić. One wpadają w szał, nic ich nie powstrzyma i nie maja litości ani dla ludzi, ani dla zwierząt. Sytuacja w innerlandzie w tym roku była na tyle poważna, że farmerzy decydowali się na zakładanie siatek na głowy bydła, bo im zwierzęta wariowały.

Więc wyobraźcie sobie co tam się działo, szczególnie jak te muchy jeszcze były dodatkowo podniecone zbliżającą się burzą. Pierwszy kadr naszego filmu pokazuje Marcina, który odgania się od much. Nazywamy to "Australijskim Pozdrowieniem", bo jak widzisz takiego człowieka to nie wiesz czy on ci macha na powitanie, czy komuś macha, czy pokazuje drogę. Generalnie tacy ludzie wyglądają jakby postradali zmysły, bo jeszcze dodatkowo albo mamroczą przekleństwa pod nosem albo wręcz wrzeszczą z bezsilności.

Szybciutko zwiedzaliśmy te atrakcje, oj szybciutko. Ale warto było. Przejdę do najsłynniejszej. 12 Apostołów to słynne wapienne skały w Australii położone niedaleko Melbourne. Pod wpływem olbrzymiej siły fal oceanu oraz wiatru powstały kilkudziesięciu metrowej wysokości kolumny, które obecnie obmywają wody oceanu. Znajdują się kilkanaście, kilkadziesiąt metrów od brzegu. Pierwotna nazwa tego miejsca brzmiała „Maciora i prosiaki” (The sow and piglets), lecz była ona zbyt „mało atrakcyjna”, więc władze ją przemianowały. Pomimo że nigdy nie było tu 12 skał to ze względu na stosunkową ich bliskość wobec siebie, nazwano miejsce bardziej „marketingowo” – 12 Apostołów. Apostołów tak naprawdę było dziewięć – w 2005 i 2009 roku walkę z falami i kapryśną pogodą przegrały kolejne dwie kolumny, a więc dzisiaj możemy podziwiać siedem monumentów, co wcale nie umniejsza wagi ani uroku tego cudu natury.

Warto zobaczyć, na prawdę te widoki robią wrażenie. Natomiast cała turystyczna otoczka już mniej. Ludzi jest milion. I do tego dwa miliony much. Badania sugerują, że każdego roku przybywa ok. 6,5 do 7,5 miliona turystów. Według prognoz, do 2030 roku liczba ta zwiększy się o 2,4 miliona osób. Jest więc bardzo tłoczno. Ciężko zaparkować, nie można latać dronem, razem z muchami stoisz w kolejkach. Ponadto droga jest często remontowana. Bo Great Ocean Road jest pomnikiem australijskiej historii – i to w dosłownym sensie, trasa powstała bowiem jako projekt zatrudnienia weteranów wracających z okopów I wojny światowej. Roboty ruszyły w 1919 roku, i do oficjalnego otwarcia w roku 1932 pracowało tutaj około 3000 byłych żołnierzy.

Jeśli chcesz uniknąć tłumów, much i korków, możesz wybrać się na 12 Apostołów zimą, ale wtedy wiatr urwie ci głowę. Twój wybór.


A my ruszyliśmy w poszukiwaniu noclegu. W tych okolicach jest już dużo trudniej. Z każdym kilometrem oddalaliśmy się od oceanu znów w głąb lądu, bo większość noclegów albo była zajęta albo poza naszym budżetem. Ponadto chcieliśmy na drugi dzień objechać Melbourne, nie chcieliśmy się wbijać w jego środek, bo jeśli nie zamierzasz się zatrzymać w takim mieście co najmniej na tygodniowe zwiedzanie to nie ma to najmniejszego sensu. Po 130 km trafiliśmy do miasteczka o znajomo brzmiącej nazwie Sebastopol. Tak, miasteczko dostało swoją nazwę po Sewastopolu leżącym na Półwyspie Krymskim, który był, jest i będzie ukraiński. Slava Ukraini! Niestey nie znalazła żadnych informacji skąd i kto nadał temu miastu taką nazwę.

Natomiast my znaleźliśmy tam hotel, gdzie w pokoju mieliśmy jacuzzi! Z opisu wydawało nam się to bardzo atrakcyjne, nawet podejrzanie niska cena nas nie zaalarmowała. Pokój z prywatnym jacuzzi okazał się pokojem z wanną koła łóżka w australijskim stylu, czyli budowane na "no worries", ale i tak skorzystaliśmy i było bardzo śmiesznie.


Na drugi dzień ruszyliśmy w stronę stolicy Wiktorii i tak bardzo chcieliśmy ją ominąć, że aż... wjechaliśmy w sam środek miasta przezywanego też Smellbourne (faktycznie momentami strasznie tam śmierdziało, szczególnie w przemysłowych przedmieściach). W sumie teraz mogę już mówić, że byłam i widziałam to miasto położone nad zatoką Port Phillip Oceanu Indyjskiego. Jest drugim co do wielkości miastem Australii i Oceanii (po Sydney), z liczbą ludności wynoszącą 5 mln mieszkańców. W latach 1901–1927 stolica Australii. Uznane przez czasopismo „The Economist” za „Najlepsze miasto do życia na świecie” w latach 2011–2017. Słynie z tolerancji, wielokulturowości i europejskiego klimatu.

A potem długo, długo jechaliśmy w poszukiwaniu miejsca idealnego, czyli z dala od cywilizacji. Tego dnia zrobiliśmy 750 km. Aż w końcu za górami, za lasami, za rzekami trafiliśmy do pięknej doliny Tallangatta. Dla mnie jak do tej pory najpiękniejsza, jaką tutaj widziałam. Absolutnie zachwyciło mnie jej położenie, otaczające ją na około góry, przyjemna, lekko wilgotna atmosfera, wspaniały mikroklimat, przelotne, ciepłe deszcze, rwące, górskie rzeki i malownicze kaskady na skałach, oszałamiająca zieleń i przede wszystkim zapach! W dodatku zero komarów i tylko trochę irytujących much! Mieliśmy tam na prawdę miły wieczór i pół dnia spędzone na absolutnym relaksie i chłonięciu tych cudów.

Ja się w tej dolinie zakochałam. Aż zapominałam robić zdjęcia. Na szczęście wszystko jest na filmie.

Po południu kolejnego dnia ruszyliśmy zwiedzać dolinę, pooglądać inne kampingi. Daliśmy się ponieść krętej i stromej drodze. Na zmianę wspinaliśmy i się i zjeżdżaliśmy w dół. Minęliśmy Glen Valley, aż w końcu wyjechaliśmy całkiem z tych dolin, chociaż nie było tego w planach. Ale tak dobrze się jechało, a widoki były takie piękne. I tak oto znów znaleźliśmy się po oceanicznej stronie gór i od razu przywitał nas deszcz. Zaczynało zmierzchać, więc szybko rozbiliśmy się koło Mitte Mitte River, dokładnie tak samej co dzień wcześniej tylko 100 km dalej. Było zimnawo. 16 stopni.


Na szczęście nie padało.


Następnego dnia wyjechaliśmy z Wiktorii do Nowej Południowej Walii, by potem przejechać szybciutko przez Australijskie Terytorium Stołeczne i najnudniejszą stolicę świata, jaką jest stolica Australii, czyli Canberra. Serio, tam nic nie ma. Nie zrobiłam nawet jednego zdjęcia. W sumie cały dzień spędziliśmy w podróży i byliśmy już bardzo zmęczeni, dlatego postanowiliśmy zatrzymać się w kolejnym miejscu, gdzie mogliśmy trochę odpocząć. Tym razem postawiliśmy na tzw. holiday camping park. Ja strasznie lubię nocować w tych caravan parkach. Ceny są bardzo przystępne, a atmosfera niezapomniana. Na terenie całej Australii funkcjonują takie parki, gdzie zarówno możesz się zatrzymać swoim kamperem, rozbić namiotem lub wynająć klimatyczny, malutki domek. Na filmie zobaczycie więcej!

Po porządnym wyspaniu się pojechaliśmy do Parku Narodowego Kościuszko. Park jest wspaniały. Na prawdę jest piękny. Obejmuje najwyższe partie Alp Australijskich (Góry Śnieżne), leżące w południowej części Wielkich Gór Wododziałowych, z kulminacją na Górze Kościuszki (2228 m n.p.m.). Jak tu mówią lokalni: "Kozioszko".

Ciekawostka: jest tez piwo Kościuszko. Nawet niezłe.

Obszar zbadał i nadał taką nazwę najwyższemu szczytowi znakomity polski podróżnik i naukowiec, który jako pierwszy Polak indywidualnie okrążył świat - Paweł Edmund Strzelecki. Tyle z historii.

Na świecie są dwa rodzaje ludzi. Ci, którzy kochają łazić po górach i tacy jak ja: góry tylko zimą i tylko z nartami w dół. Żaden ze mnie górołaz. Nie lubię i już. Więc, mimo szczerych chęci, nawet po wjechaniu krzesełkami na 3/4 góry...no, ja jednak nie. Ja człowiek oceanu jestem. A raczej plaży i słońca.

I tak byśmy nie zdążyli, za późno przyjechaliśmy i okazało się, że szlak w te i we te zająłby 5h. Oczywiście wszystkiego dowiadujesz się przy kasie, bo po co pisać takie informacje na stronie parku?!

Ale wjechaliśmy. Widoki ładne. Pogoda dopisała. Ale dupy mi nie urwało. Marcin poszedł jeszcze sobie na punk widokowy, a ja pooglądałam skały i strumyki.

Ot i tak minął kolejny dzień naszej wyprawy. Ostatni. Wszystko co dobre, szybko się kończy.

Byliśmy 250 km przed Sydney. Ostatnią noc spędziliśmy na rest stopie, bo nie mieliśmy szczęścia do campingów. Albo byliśmy tacy rozpieszczeni po tych wszystkich super miejscówkach w Wiktorii. W NSW im bliżej miasta, tym gorzej. Na pocieszenie wokół nas skakało całe stado dzikich, puszystych królików z białymi kuperkami (nie zajęcy).

Tak, Australia nigdy nie wygrała wojny z królikami, które sami sobie sprowadzili.


KONIEC


II Wielka Wyprawa Australijska - PODSUMOWANIE!

Moi drodzy: Przejechaliśmy - 3881 km Podróżowaliśmy - 14 dni

  • Byliśmy w: 3 stanach - NSW, VIC, ACT 2 strefach czasowych 5 strefach klimatycznych

  • Doświadczyliśmy różnicy temperatur od 14 do 44 stopi Celsjusza.

  • Spaliśmy: 5 nocy w trzech różnych motelach i na jednym caravan parku 9 nocy na campingach, z czego tylko trzy były co łaska, reszta darmowa

  • Odwiedziliśmy: jedyne na świecie Muzeum Mad Maxa największy wodospad w stanie Victorii MacKenzie Falls najwyższy szczyt Australii - Górę Kościuszki jaskinie Aborygenów obserwatorium nocnego nieba na pustyni największe pasmo górskie - Alpy Australijskie kilka słonych jezior 7 pozostałych z 12 Apostołów Melbourne, Canberrę i 141 innych miejscowość setki kilometrów bezkresnych stepów i pustyni dziesiątki parków narodowych i stanowych, rzek, dolin, plaż, klifów, gór, wzgórz i łąk, lasów liściastych, iglastych i deszczowych

  • i sama już nie wiem co jeszcze

Pogryzło nas milion komarów i much, i zaatakowała jedna pijana ćma.

Jedynym rozczarowaniem była znikoma ilość dzikich zwierząt, bo widzieliśmy tylko może z pięć kangurów, kilka strusi i króliki, dwa żółwie i jedną jaszczurkę, która tragicznie wbiegła nam pod koła samochodu. Zero wombatów i misiów koala, nawet ani jednego ogona węża , co na taką przestrzeń jest bardzo dziwne. Wygląda na to, że po wielkich pożarach sprzed dwóch lat, gdzie prawie cały ten teren był w ogniu - populacja zwierząt jeszcze się nie odrodziła. Bardzo szkoda.

Ale i tak było wspaniale.

Victoria skradła nam serca. Piękny stan. Mocno konkuruje w naszym rankingu ze stanem Queensland (opis wycieczki tutaj "I Wielka Australijska Wyprawa" , jeśli jeszcze ktoś nie czytał - polecam).

Więc zaliczone mamy 4 stany z 8. Pozostaje Terytorium Północne, Tasmania, Zachodnia Australia i Południowa Australia.

Zapraszam na finałowy odcinek naszej wyprawy. Jest tam trochę deszczu, jakby się ktoś stęsknił. Spektakularnego zakończenia nie będzie niestety, bo wiecie jak to jest, kiedy wakacje się kończą. Trochę jest człowiek zmęczony, a trochę nie chce mu się wracać. My byliśmy na tym najfajniejszym etapie - każda rzecz już znalazła swoje miejsce w kamperze, przyzwyczailiśmy się do przebywania ze sobą 24/7, kilometry uciekające spod kół relaksowały, a człowiek wpadał w rytm podróży - i właśnie wtedy trzeba było wracać!



46 views0 comments
bottom of page