Bardzo długo zastanawiałam się, jak opisać ten dzień. Jak ująć go w słowa, aby najlepiej oddać uczucia i emocje jakie mi towarzyszyły. Zaczynałam ten tekst z 30 razy i podchodziłam do niego jak pies do jeża. Ale nic mi z tego spinania nie wychodziło. Ze spinania nie wychodzi pisanie. Więc po prostu dam się ponieść wspomnieniom, a jak mi to wyjdzie, ocenicie na koniec.
Obudziliśmy się koło 7 lub 8 rano. Nie wiem dokładnie, dawno już zgubiłam poczucie czasu na tej łódce, zresztą nawet zbytnio mnie to nie obchodziło, która jest godzina. Wszystko działo się tak szybko, że człowiek nie miał czasu się nad tym zastanowić. Po szybkim i oczywiście bardzo dobrym śniadaniu od razu ruszyliśmy na podbój rafy. Trudno mi powiedzieć, gdzie dokładnie nurkowaliśmy, bo oprócz poczucia czasu zgubiłam również orientację i nie bardzo wiedziałam, po której stronie wyspy jesteśmy, bo mijaliśmy tyle zatoczek, plaż i wysepek, że bez mapy trudno było to ocenić. Najważniejsze, że kapitan i załoga wiedzieli.
Zaczęliśmy się przygotowywać do snorkelingu. Tak, nie nurkowaliśmy z pełnym osprzętem, tylko z maską i rurką. Ale i tak byłam szczęśliwa. W końcu dzisiaj spełnię swoje największe marzenie – zobaczę Wielką Rafę Koralową! Po tym doświadczeniu mam jeszcze większa motywację, żeby w końcu ukończyć kurs nurkowania (za pierwszym razem się nie udało ☹. Dajcie znać w komentarzach czy chcecie usłyszeć historię, jak porzygałam się z nerwów przy nurkowaniu, bo też było wesoło) i wrócić tu z własnym akwalungiem. Bo jeśli samo snorklowanie zrobiło na mnie takie wrażenie, to przy nurkowaniu z butlą pewnie oszaleję ze szczęścia.
Zakotwiczyliśmy w małej, urokliwej zatoczce. Wszyscy ubrali się w stingsuity, a Alex podpłynął pontonikiem, żeby zabrać nas na jedno z najlepszych miejsc do podziwiania części Wielkiej Rafy Koralowej. Jak mówił to jedna z najzdrowszych okolic w tym rejonie, ale są tu też połacie martwej rafy, które wkrótce mieliśmy obejrzeć. Dostaliśmy też maski i rurki (my mieliśmy własne) oraz noodle, czyli pianki do pływania w kształcie makaronu, które idealnie pomagały w utrzymywaniu się na wodzie. Wskoczyłam na ponton i po odpłynięciu dosłownie 15 metrów skoczyłam do wody. Upewniłam się, że maska nie przecieka, wsadziłam noodla pod pachy i zanurzyłam głowę.
Zaparło mi dech.
Nie, nie będę Was oszukiwać. Rafa nie wygląda, tak jak na wszystkich maksymalnie podkolorowanych zdjęciach. Nie wygada jak tu:
Po pierwsze ludzkie oko pod wodą nie jest w stanie wychwycić takich kolorów, widoczność jest mocno ograniczona przez maskę, a pod wodą wszystko wydaje się powiększone i bliżej niż w rzeczywistości. Rafa ma kolory przytłumione, jakby w zielonkawej otulinie. Mimo wszystko to jest tętniące życiem, niesamowicie kolorowe, ogromne miasto, pełne ruchu i różnorodności.
Oprócz koralowców, dodatkowych akcentów kolorystycznych dostarczają ryby, gąbki, ukwiały, wieloszczety i inne zwierzęta osiadłe. Wszystko razem tworzy formację tak niesamowitą, iż nic dziwnego, że rafy koralowe określane są często mianem „lasów tropikalnych oceanów”. Wszystko się rusza. Gdziekolwiek nie spojrzysz, coś się rusza! Wielkie muszle z morskimi ślimakami zamykają się i otwierają, wypuszczając strumienie małych bąbelków powietrza. W różowych, zielonych, niebieskich, pomarańczowych i białych ukwiałach chowają się różnokolorowe rybki (widziałam Nemo 😊).
Po dnie śmigają kraby i stworzenia, których nawet nie jestem w stanie nazwać. Koralowce maja różne kształty, rozmiary i kolory. Te gąbczaste są purpurowe, czerwone, fioletowe, ale też jasnożółte lub prawie przezroczyste. Promienie słoneczne, które przebijały przez taflę wody pięknie podświetlały rafę i wszystko zaczynało się cudownie mienić! Aż oczekiwałam z niecierpliwością, kiedy słońce znowu wyjrzy zza chmur, bo wtedy można było podziwiać tą formację w pełnej krasie. Co rusz, słyszałam tylko jak ktoś pod wodą dosłownie krzyczy z zachwytu! Oczywiście ciężko się krzyczy z rurką w ustach, ale można było z tonu wywnioskować, że wszyscy są zachwyceni. Sama kilkakrotnie z trudem się powstrzymywałam, a jak nie wytrzymałam to się wynurzałam na chwilę, żeby ochłonąć, bo nie da się jednocześnie pływać z rurką w ustach i się uśmiechać! Słyszałam, że co jakiś czas Alex z pontonu krzyczał „Żółw, żółw!!!” i wskazywał mniej więcej, gdzie go widzi. Ale żółw w wodzie to mega szybka bestia i szanse na dogonienie go są żadne. A jak tylko Alex wskazywał, gdzie znowu zobaczył żółwia to cała grupa się tam w hałasie i chaosie rzucała, więc szybko sobie darowałam tą przyjemność. Ja po prostu bez ruchu wisiałam na noodlu nad rafą i powoli wszystko obserwowałam. Tak się najlepiej ją obserwuje. Tam trzeba się zatrzymać, uspokoić oddech, skupić wzrok, wyciszyć się, skupić słuch na biciu swojego serca i pozwolić unosić się falom. Wtedy wpadasz w rytm, w jakim funkcjonuje cała rafa. Kiedy ciebie fala unosi w górę i w dół, unosi też wszystkie rybki i całą roślinność. Zaczynasz być częścią tego środowiska. Wszelkie stworzenia na około ciebie, wyczuwają że masz spokojny oddech i słyszą (tak, one słyszą) regularne bicie twojego serca, wiec przestają cię uznawać za zagrożenie. Podpływają do ciebie z ciekawością, czasem dotkną, czasem skubną, przyglądają ci się bardzo uważnie. Dla niech też jesteś atrakcją, nieznanym osobnikiem. Dosłownie wygląda to tak:
To bardzo zabawne i zaskakujące uczucie. Pływasz sobie, patrzysz gdzieś tam na dno, a tu nagle taka ryba podpływa ci przed maskę (to nie są rybki akwariowe, tylko czasami ryby na długość ramienia) z taką mina, jakby mówiła: „O cześć?! Kim jesteś?!”. Nie da rady, żeby się nie uśmiechnąć! 😊 Super sprawa!
I ja bym tam mogła tak spędzić cały dzień, gdyby nie fakt, że usta już miałam sine z zimna, a zębami tak szczękałam, że już żadna ryba nie chciała podpływać. Widziałam też, że i innym kończyny drętwieją. Mimo, iż na temperatura wody była naprawdę przyjemna to w takim bezruchu długo się nie da wytrzymać. Na koniec Alex skierował nas trochę w inną stronę, abyśmy mogli zobaczyć, jak troszkę dalej wygląda martwa rafa. Widok jest porażający. Mając na uwadze, że dzieli cię tylko dwa metry od tętniącej życiem tak wspaniałej formacji, nagle przed sobą masz cmentarzysko. Szarawobiałe kikuty wystające z dna oceanu. Pustka, żadnego ruchu. Serce mi się skurczyło, a w oczach zakręciły łzy. Ogrom zniszczenia i ta różnica miedzy żyjącą, a martwa rafą jest powalająca. Tego nie umiem opisać słowami. To jest taki przykry widok…
Wróciliśmy na pokład. Kiedy my zbieraliśmy siły i grzaliśmy się na słońcu, kapitan skierował Matadora w kolejny zakątek. Załoga nam powiedziała, że tu rafa jest na znacznej głębokości i żeby ją zobaczyć trzeba się głęboko zanurzyć, ale przywieźli nas w to miejsce, bo jest to ulubione miejsce spotkań wszystkich rybek z okolicy. Już podpływając łodzią, zachęcone kawałkami chleba podpłynęły do nas „Dory”. Pamiętacie Dorę z bajki „Gdzie jest Nemo?”. To właśnie kilka ryb tego gatunku się pojawiło. Ja nie wiedziałam, że to są takie duże ryby. Mam malutki urywek filmiku z pokładu, może uda się Wam je dostrzec:
Alex powiedział również, że może będziemy mieć szczęście i przypłynie do nas George. Kto?! Co?! Siedząc już w pontonie, Alex wskazał nagle palcem za moimi plecami i krzyknął: „O jest, przypłynął”! I na pontonie zaczął się jakiś kocioł, ludzie dostali bzika, zaczęli się obracać, krzyczeć, pchać i wskakiwać do wody, nie patrząc czy kogoś tam nogą nie zepchną z pontonu i właśnie w taki sposób ja wylądowałam w wodzie. Odpłynęłam czym prędzej kawałek dalej od tego chaosu, żeby poprawnie nałożyć maskę, zanurzyłam głowę i wtedy zobaczyłam George, który chyba też chcąc uciec od tego chaosu, płynął centralnie na mnie!
W życiu nie widziałam tak wielkiej ryby z tak bliska w naturalnym środowisku. Zamarłam ze strachu! Serio, nie wiedziałam co zrobić! Była ogromna!!!!
I kolorowa, niebiesko – żółta, z wielkimi wargami i garbem na głowie. Przepłynęła tuż pode mną, czujnie mi się przyglądając, kiedy ja praktycznie nie oddychałam. Uczucie kiedy oceaniczne zwierzę ci się przygląda jest niesamowite!
Okazało się, że George rządzi tą zatoką i jest to potężny wargacz garbogłowy, który podpływa, jak jakiś mały szczeniak, uwielbia krążyć wokół nurków, przyglądać się im i nawet dawać głaskać! W sumie jest szczeniakiem, ma dopiero 10 lat i ponad metr, jak dożyje 40-tki może mieć nawet 2.3m!!!!!
A po za tym jest miejscowym celebrytą i z łatwością można wyszukać jego zdjęcia w Google. Proszę Państwa – oto George:
Kiedy już ochłonęłam po spotkaniu z tym osobnikiem (później jeszcze kilkakrotnie się spotykaliśmy), w końcu dostrzegłam, że znaleźliśmy się chyba na jakiejś pięciopasmowej autostradzie do wszelkich pływających gatunków ryb! Ile ich tam było! Różne kształty, kolory, rozmiary. Nie podejmuję nawet próby wymienienia, co to były za ryby, ale były okrągłe, podłużne, kwadratowe, wąskie, szerokie, całe metalicznie niebieskie, żółtoczarne z dziwnymi dzióbkowatymi pyszczkami, czarne jak smoła, pasiaste jak tygrysy oraz tęczowe jak lody Zapp!
Oczopląsu dostawałam. Nie wiedziałam, gdzie patrzeć. Nie bały się w ogóle. Te jeszcze śmielej sobie poczynały i pływały między nogami, rękami, tuż przed maską, skubiąc za włosy albo palce. Niesamowite uczucie i widok. Dzięki mojej koleżance możecie zobaczyć mniej więcej jak to wyglądało, bo udostępniła mi 30 sekundowy filmik z tego miejsca, które sama odwiedziła dwa miesiące wcześniej.
Czułam się jak w bajce, ale i tu nasz czas się kończył. Trzeba było wracać. Uchachani, pełni emocji i zachwytu wróciliśmy na pokład, zdjęliśmy mokre stingsuity, a na pokład wjechał lunch. Kiedy wszyscy już się posililiśmy, kapitan – niestety – zarządził powrót. Po wypłynięciu na szersze wody, chłopcy wiedzieli już co robić i każdy był zwarty i gotowy na swoich stanowiskach. Żagle poszły w górę!
We mnie kłębiły się uczucia. Jak tylko zamykałam oczy widziałam znowu te cuda natury, więc właściwie leżałam tylko na tym pokładzie i przez całą drogę próbowałam utrwalić sobie przeżyte właśnie chwile. Zapamiętać jak najwięcej szczegółów, jak najwięcej emocji. Zatrzymać to końca życia.
Całe życie o tym marzyłam. Moim największym wyzwaniem było zobaczyć Wielką Rafę Koralową. Zrobiłam to. Dotarłam tu. Udało się. Stało się. Czuję spełnienie. Jestem szczęśliwa.
Ale, ale - żeby nie było. Po jednym marzeniu pojawiają się zaraz następne! Tak, jestem zachłanna na takie wrażenia i już mam w głowie kolejne swoje „szczyty” do zdobycia. Ale na razie nic nie powiem. 😊
W końcu (za szybko) dopłynęliśmy do portu. Żal było opuszczać pokład Matadora i wracać do rzeczywistości. Skądinąd, nadal atrakcyjnej. W końcu czekało nas jeszcze kilka dni powrotu. Serdecznie podziękowaliśmy kapitanowi i całej załodze za niesamowite przeżycia, świetną opiekę i cudowną przygodę.
Na koniec czekała na wszystkich jeszcze jedna niespodzianka w postaci after party w jednej z lokalnych knajp. Wypruci z sił i emocji znów poczłapaliśmy do hostelu Nomads Airlie Beach, by ponownie się w nim zameldować. Mimo, iż byliśmy zmęczeni (ja wyjątkowo), szybko się ogarnęliśmy (wiecie, jak ciężko z siebie zmyć szesnaście warstw kremu przeciwsłonecznego?!) i ruszyliśmy na poszukiwanie owego klubu. Po obejściu miasteczka wzdłuż i wszerz, dziesięciokrotnym zawracaniu, okazało się że bar mamy pod nosem, tuż przy wyjściu z hostelu. Nie mogliśmy go zlokalizować, sieroty. Chyba już się każdemu zmęczenie rzucało na oczy. Ale udało się. Okazało się, że wszystkie stoliki w tej knajpie są zarezerwowane dla takich ekip, jak my tylko też z innych firm (tych, które razem z nami meldowały się na miejscu spotkań przed startem rejsu). Ale my byliśmy pierwsi. Chcieliśmy szybko zjeść i pójść spać. Po jakimś czasie do naszego stolika dosiadła się rodzina z Kanady, z którą płynęliśmy i chyba jakaś para ze Skandynawii. Pojawił się też członek załogi w postaci Alexa, po którym właśnie było widać, że nie tylko po wodach oceanu pływa. Był już troszkę wypity i za cholerę nie szło go zrozumieć, co on gada w tym swoim australijskim, ale i tak było śmiesznie. Szczególnie, jak chciał zrobić konkurs na największą ilość pozytywnych recenzji na TripAdvisorze o rejsie Matador. Do wygrania było chyba 50$ na zakup alkoholu w barze. Wykombinował skądś kartkę, napisał na niej „50% na 50%”, bo komentarzy było raptem dwa (mój i jeszcze jednego chłopaka) i stwierdził, że będzie losował. Ale zanim się do tego zabrał, postawił na kartce kufel zimnego piwa i nasze „losy” szybko zamieniły się w porwaną, mokra kartkę papieru. Wiec zaciągnął nas do baru, gdzie grubo się targował, co może za te 50$ wziąć. Uprzedził nas tylko, że „tu w barze go nie lubią” i to było widać, dziewczyna za barem niemal zabijała go wzrokiem. Ale targował się ostro i dostaliśmy dzbanki piwa, jakiegoś miksu drinków, wina i cydru. Poszło mu nieźle. Pewnie nie jedno after party już tu przeżył. Ale już ledwo co mówił.
😊
Po jakimś czasie dołączył również Hakim, czyli drugi załogant. Poprzedniej nocy częstowaliśmy go bimbrem i mimo, iż bardzo mu smakował, grzecznie po jednym odmówił, tłumacząc, że jest w pracy i na służbie, ale „jak tylko się spotkamy to on nam pokaże, jak się pije”. No więc on nam teraz pokaże. Zamówił dzbanek tego drinka, który szybko rozlał po szklanicach i nakazał nam szybko to wypić. Na raz. Bo oni tak się upijają w Stanach. Raz, drugi, trzeci. Sobie myślę…dziecko, tak to ja się tylko opije jakiegoś sprita z rumem, czy co to tam było. Za młody jesteś. Masz tu zestaw doświadczonych zawodników z Polski, nie startuj nawet do nas z tą wodą, bo cię zniszczymy po prostu. I jak Ty potem będziesz o Polakach w tym Seattle opowiadał?! Po co Ci to, dziecko?! Jutro do pracy idziesz, chcesz umierać?!😊
Więc grzecznie się wymigaliśmy, podziękowaliśmy za wszystko jeszcze raz i serdecznie pożegnaliśmy. I jak to na stare kapcie, przystało poszliśmy spać.
Jutro czekała nas droga powrotna.
Ale halo, halo to jeszcze nie koniec. Jest pewna kwestia, którą chciałam poruszyć. Pamiętacie, jak pisałam że woda to skarb, a na Matadorze mieliśmy cztery tysiące litów wody w zapasie?! No to teraz słuchajcie. Po jednym dniu żeglugi i jednej nocy, kapitan rano oświadczył nam, że poszedł prawie cały zapas wody i zostało tylko tyle, żebyśmy mieli co pić. Nogi mi się ugięły. 20 osób, cztery tysiące litów wody, niecała doba. I chcecie mi mówić, że ludzie wiedzą jak oszczędzać wodę?! Podobno ktoś nie zakręcił kranu na noc i woda się lała i lała. Ja nie słyszałam, ale też widziałam te kolejki pod prysznic, bo trzeba było za każdym razem zmyć słoną wodę biorąc pełen prysznic na pokładzie żaglówki, zamiast się szybko opłukać. Ludzie no! Z takim podejściem to my nic nie zmienimy na tym świecie! Zacznijmy od siebie: prysznic – nie kąpiel, naprawdę nic się nie stanie jak założysz dwa razy tą samą koszulkę bez prania, zakręć kran, jak myjesz zęby, ogranicz zużycie wody podczas zmywania, nie wyrzucaj odpadków do zlewozmywaka, myjąc samochód używaj wody z wiadra zamiast węża ogrodowego i kup sobie butelkę na wodę. Wodę z kranu można pić. Jeśli się brzydzisz, bo stare rury albo coś tam – kup sobie filtr do wody. Zrezygnuj z wody butelkowanej. Dwie osoby w domu są w stanie zredukować 5,5 kg miesięcznie plastiku rezygnując tylko z kupna wody butelkowanej!
Na koniec chciałam Wam polecić film – „Home. S.O.S. Ziemia”.
Jeśli macie dzisiaj wolne popołudnie lub wieczór, zasiądźcie przed ekranem (im większy, tym lepszy), najlepiej z całą rodziną i obejrzycie piękne zdjęcia naszej niebieskiej planety. Sam Luc Besson maczał w nim place. Wprawdzie mam mały zgrzyt widząc firmy, które sponsorowały ten projekt, ale mimo wszystko jestem pod ogromnym wrażeniem tego obrazu. Film powstał w 2009 i przerażające jest jak przewidywania i obliczenia naukowców sprzed ponad 10 lat przedstawione w tym filmie…się sprawdzają.
Poniżej wklejam link, film jest do obejrzenia na YouTube, z polskim lektorem, a na zachętę zostawiam opis: https://www.youtube.com/watch?v=XRk1nTMsu50
„Wspólny projekt Luca Bessona i fotografa Yanna Arthusa-Bertranda to zapierające dech w piersiach, piękne i poruszające obrazy. To niesamowita podróż w głąb australijskiej rafy koralowej, wędrówka przez niebezpieczne amazońskie lasy, bezkresną pustynię Gobi i industrialne dzielnice Szanghaju... Podróż przez wszystkie kontynenty, której celem jest zwrócenie uwagi świata na problemy i zagrożenia środowiska naturalnego: globalne ocieplenie, umierające lasy, wymieranie gatunków zwierząt i roślin, na kończące się zasoby naturalne.”
Dziękujemy za miłe słowa! Cieszymy się, że się podoba!
Dziękuję za rajskie miejsca, które mogłem poznac dzięki Waszej wspaniałej podróży...
Zazdraszczam ...😎
A jeśli chodzi o warunki dla emigranta to pisze o tym co nieco w postach "Jak my tu trafiliśmy?!"
Przemo - właśnie od marzeń się zaczyna! Nic nie stoi na przeszkodzie tym 99% ludzi, żeby spełnić marzenia! Świat się kurczy, ale możliwości rosną! Jeszcze trochę i sami tu przylecicie ;) Szczególnie jak już będziemy mieli ten własny program podróżniczy 😂😂😂 kto wie?!
Jak się skończy ta wielka koralowa przygoda to poproszę bloga o warunkach ekonomicznych dla emigranta w australii tj praca szkoła mieszkanie koszty życia itd