Nasza Pierwsza Australijska Wielka Wyprawa właśnie dobiegała końca. Do pokonania zostało nam jakieś 750 km, które rozłożyliśmy na dwa dni. Kilometry uciekały spod kół, a my coraz bardziej zdawaliśmy sobie sprawę, że coś się kończy. Zbliżaliśmy się już do pasma górskiego w okolicach Sydney, które dzieli wybrzeże od outbacku. Horyzont za oknem zmieniał się z godziny na godzinę. Pojawiało się coraz więcej miast, samochodów, ludzi, drzew i roślinności. Tutaj znowu zrobiło się zielono. Miło było po godzinach wgapiania się w prerię zobaczyć w końcu coś innego. Jechaliśmy zakrętami poprzez gęste, eukaliptusowe lasy, z tej strony gór mocno nawodnione, soczyście zielone i bogate, by z kolei po przekroczeniu pasma zobaczyć lasy wysuszone trwającą tu od miesięcy suszą. Tak właśnie działa tutaj to pasmo górskie.
Zaczęliśmy się wspinać na wyżynę i zaczęła się też zmieniać pogoda. Stan Queensland zostawiliśmy za sobą. Nie bez powodu nazywa się go słonecznym stanem. W New South Wales ciężkie chmury krążyły po niebie, ale nie wiedzieliśmy czy to burza idzie czy to kłęby dymu z pożarów lasów, przez barierę których mieliśmy jechać. Jednak znowu szczęście nam dopisało i nie trafiliśmy na żaden pożar. Ostatni nocleg spędziliśmy na ogromny darmowym polu campingowym tuż przy podnóży gór w parku Yengo NP w McNamara Park. Ja niestety załatwiłam się klimatyzacją i mój organizm dał temu wyraz protestu w postaci gorączki, która wygoniła mnie do spania bardzo szybko tego wieczoru. Reszta ekipy korzystała z ostatniej nocy przed powrotem, siedząc pod wiatą, jedząc, pijąc, lulki paląc, wspominając co ciekawsze momenty wyprawy.
Ostatniego dnia drogi powrotnej towarzyszyła nam pogoda pochmurna i całkiem chłodna, jak na środek sezonu. Jednak z przyjemnością wjechaliśmy w końcu na tereny ogromnych i bogatych winnic. Jak powszechnie wiadomo, Australia słynie z doskonałych win. W okolicach Sydney można całe dnie spędzić jeżdżąc od jednej winnicy do drugiej i próbując tylu win, aż do totalnego upicia się. Jest tu ich od groma. I są piękne. Krzewy różnych gatunków winogron ciągną się aż po horyzont. Nieodzowną częścią winnic są stare budynki z historią skrywającą oryginalne receptury win, piw i cydrów. A jak bardzo zatęsknisz za swoim ulubionym gatunkiem wina, to na niektórych winnicach znajdują się prywatne lądowiska dla helikopterów. Zajrzeliśmy do kilku, część z nas zaopatrzyła się w butelkę, tudzież dwie, ja natomiast zrywałam grona prosto z krzaków i były przepyszne!
Na koniec jeszcze udaliśmy na plaże Umina, czyli w miejsce na którym to my rok temu, sami po raz pierwszy w życiu, zaznaliśmy kąpieli w Pacyfiku. To urokliwa, niewielka plaża, ukryta na końcu drogi. Mieliśmy nadzieję, że na sam koniec, tak na finał naszej wyprawy uda nam się wskoczyć jeszcze do oceanu, ale niestety pogoda nie dopisała. Było trochę za zimno i trochę już chyba wszystkim brakowało sił.
I tak dojechaliśmy do domu.
Koniec. Finito. The end.
W sumie przejechaliśmy jakieś 4 tysiące kilometrów w 11 dni, w tym dwa dni rejsu z nurkowaniem na Wielkiej Rafie Koralowej, dwa dni odpoczynku w magicznym, białym domku w Tannum Sands - w tym Sylwester i cały dzień leniuchowania na plaży, jeden Zwrotnik Koziorożca i historyczne miasteczko z XIX wieku, dwie noce w backpackerskim hostelu w rajskim Airlie Beach, dwa razy jedliśmy najprawdziwsze steki, jeden nocleg spędziliśmy w baraku, gdzie uciekł nam ocean z powodu pływów i dowiedzieliśmy o skali pożarów w Australii, jedno hippisowskie miasteczko, jeden camping dla nudystów, niezliczona ilość kangurów i ciężarówek, jedna noc na australijskiej farmie, jedna w motelu, jedna awantura, zero awarii samochodu (YES!), zero rannych i poszkodowanych, zero przejechanych kangurów, zero pożarów i tylko dwie noce na dziko - pierwsza i ostatnia! Ale też zero misiów koala i wombatów. Tu smuteczek trochę. Jechaliśmy wybrzeżem i outbackiem. Spotykaliśmy i turystów z całego świata i lokalsów. Mieliśmy i ulewne deszcze i nieznośne upały. I słońce i deszcz! I dziecięca radość i zwykłe zmęczenie, ale takie pozytywne. Takie, które się czuje, jak się zrobiło coś wielkiego. I coś tylko dla siebie. I coś co zostanie w nas na zawsze.
Czyli generalnie wyprawa wyszła zupełnie nie tak jak planowaliśmy 😊. Nie udało się nic z naszych planów, bo wszystkie decyzje musieliśmy podejmować spontanicznie, a Australia i tak ciągle nas zaskakiwała! Mieliśmy całkiem inaczej podróżować i noclegować, rejs do końca nie był pewny, mieliśmy zupełnie inny cel podróży i inne miejsca do zwiedzania, ale życie i tak zweryfikowało nasze plany. I tak jest ze wszystkim, nie tylko z podróżami. Jak pracowałam kiedyś w pewnym biurze podróży mieliśmy takie powiedzenie „oczekuj nieoczekiwanego i spodziewaj się niespodziewanego”, bo każdy dzień był istnym szaleństwem w tej pracy! (Pozdrawiam serdecznie towarzyszy broni, trzymam kciuki żeby się wszystko ułożyło w branży). Może dlatego przyzwyczaiłam się już do tego, żeby nie robić planów na przyszłość, tylko żyć tym co przyniesie dzień i chwytać wiatr w żagle, bo jak widać po obecnych czasach…nigdy nic nie wiadomo i ta jedna szansa, która jest ci właśnie dana, może się okazać ostatnią.
Było super! Uwielbiam takie wyprawy. I chcę więcej!!!
Na koniec oddaje głos naszym gościom, żeby nie było, że tylko ja gadam i gadam.
Ponieważ kobiety mają pierwszeństwo na początku przedstawiam Wam Magdę.
Magda jest kosmitką z planety Gelox. I kiedy milczała w trakcie podróży wiedzieliśmy, że właśnie kontaktuje się z bazą i zdaje relacje braciom kosmitom. Dzięki niej, wiedzieliśmy, że jesteśmy bezpieczni i w razie gdybyśmy gdzieś utknęli na tej pustyni, jej koledzy kosmici przylecą po nas spodkiem i nas uratują. Dzięki Magdzie cały przylot mógł się w ogóle odbyć. Jako osoba z branży lotniczej, sprawnie ogarnęła wszelkie ważne tematy i mega atrakcyjne ceny biletów i poprowadziła chłopaków przez te loty i przesiadki, jak wprawna pani pilot wycieczek.
Magda napisała:
„W najskrytszych marzeniach nie spodziewałam się, że przeżyje wakacje życia na drugim końcu świata! Australia zawsze wydawała mi się zbyt odległa, choć myślałam, że fajnie by było zobaczyć kangury, misie koala czy Wielką Rafę Koralową! Nigdy nie myślałam, że będzie mi to dane! Prawie pół roku przygotowań... Bilety, paszporty, wizy (Polacy potrzebują elektroniczną wizę - ETA - Electronic Travel Authority), ubezpieczenia, przesiadka w Singapurze, hotele, przejazdy, mapy, prezenty! Dobra, bo to miało być kilka zdań. A więc pierwsze „wow” było chyba pierwszego dnia, jak siedzieliśmy na piwku nad zatoczką blisko domu Misiaków. „Wow”, bo powoli docierało do mnie, że po tylu godzinach lotów, a miesiącach czekania, wreszcie tu jesteśmy! Kolejne „wow” - opera i centrum miasta - tu już mój mózg powoli zaczął rejestrować, że naprawdę jestem w Australii!!!
Podoba mi się styl życia Ozzików - No worries! Wszędzie uśmiechnięci i zadowoleni ludzie!
Ruszyliśmy eksplorować Australię. Wielkie wrażenia zrobiły na mnie odległości, ogromny kraj. Trochę się jechało, ale w dobrym towarzystwie czas szybko leci. Mieliśmy przygotowane play listy ;-). Też nie będę ukrywać, ale czasem potrafiłam się wyłączyć i popłynąć w odmęty rozmyślań, przewietrzyłam głowę w nowych miejscach, pozytywnie naładowałam baterie. Pierwszą kąpiel w Pacyfiku wspominam jako walkę z ogromnymi falami i piachem... ale i tak mi się podobało, bo kocham wodę i uwielbiam pływać! No dobra, nie ma co przeciągać, największe „wow” było jak dojechaliśmy do Airlie Beach, gdzie mieliśmy przesiąść się na łódkę i podziwiać wielką rafę koralową. Tu już mój mózg oszalał i nie wiedział co się dzieje! Żeglowanie, piękne krajobrazy, jak z bajki. Moment w którym zanurkowałam do morza koralowego, zapadnie mi w pamięci do końca życia, a przynajmniej mam taką nadzieję. Widziałam skraj rafy, ale zanim zaczęłam interesować się samą rafą popatrzyłam w stronę morza. Dech zapiera, widzisz wielki błękit niczym z filmu Luca Besson. Gdzieś też kłuje cię lekka obawa, bo nie wiesz co wypłynie z tego błękitu... Zaczęłam pływać między kolorowymi rybkami i podziwiać koralowce. Coś niesamowitego! Punkt kulminacyjny nadszedł jak Alex (skipper z naszego statku, o którym wspominała Ania) zaczął (po raz kolejny) nawoływać ludzi, bo zobaczył żółwia, a ja (znowu po raz kolejny) byłam daleko i myśląc, że jestem bez szans, niby skierowałam się w stronę Alexa, ale okazało się że grupa spłoszyła owego żółwia, bo wypłynął prosto na mnie! Chyba przestałam oddychać. Był tak blisko mnie, że mogłam wyciągnąć do niego rękę, ale nie chciałam go przestraszyć, chwilę mi się przyglądał i odpłynął w wielki błękit! Ogromny żółw morski! Przepiękne stworzenie! Wieczorem próbowałam jakoś pozbierać myśli, kapitan pozwolił nam spać na deku, czyli na górnym pokładzie pod gołym niebem! Długo się nie zastanawiałam, pierwsza zajęłam miejsce. Mimo przelotnych chmur, nie mogłam się napatrzeć. Piękne niebo pełne niesamowitych gwiazd. Widziałam krzyż południa! Gwiazdy mnie fascynują, sam fakt że patrzę w przeszłość sprawia, że mam ciary na plecach. W sumie to szybko zasnęłam po całym dniu pełnym wrażeń. Budziłam się co jakiś czas i dalej gapiłam się w niebo... Patrzyłam na te same gwiazdy, co niegdyś słynni żeglarze i piraci, którzy dzięki nim odkrywali nowe miejsca. No mogłabym tak pisać i pisać, ale miało być tylko kilka zdań. Trudno opisać taką wyprawę w kilku zdaniach... Bez wątpienia jestem oczarowana Australią i mam nadzieję że jeszcze do niej wrócę. Drogie Misiaki - dziękuję za gościnę i wspaniałą przygodę!
Pozdrawiam, No worries!”
Drugim uczestnikiem był Hubert, nasze serduszko wyprawy, radosne słoneczko nawet w najbardziej pochmurny dzień, który dzielnie przez prawie całą drogę prowadził naszego campervana (no dobra, prawda jest taka, że nie dało się go wygonić zza kierownicy) i zachwycał się wszystkim dookoła jak dziecko! Trzeba też oddać Hubertowi honory, bo gdyby nie jego chęć nagrywania i fotografowania wszystkiego na tym blogu byłoby bardzo nudno. W 90% wszystkie zdjęcia i filmik są jego autorstwa!
Hubert napisał:
„Hej.
Moje wrażenia z wyprawy.
Po pierwsze, mega dziękuję Tobie i Miśkowi za takie wydarzenie w moim życiu :). Bardzo jestem wdzięczny i doceniam Wasz ogromny wkład związany z pojawieniem się nas i wyjazd.
Trudno określić, co tak naprawdę się podobało bo chyba wszystko. Australia jest przepiękna i zróżnicowana i ma super trasy oraz ciężarówki:) Wszędzie jest pięknie i nie ma ścisku w odmienności od Europy, gdzie jak jest już pięknie to nie ma gdzie palca wcisnąć.
Zauroczyły mnie szlaki turystyczne, plaże i Pacyfik oraz zwierzęta.
Co mi się nie podobało, to chyba te trupy (przyp. kangurów, nie ludzi) na asfalcie:)
Długo by jeszcze pisać o dobrych wrażeniach:)
Jeszcze raz wielkie dzięki!!!!!”
Ostatnim, lecz nie mniej ważnym uczestnikiem był Gienek. To znaczy się Marcin. Ten słynny rawski melepeta (przyp. mieszkaniec Rawy Mazowieckiej) przestawał gadać, śpiewać, recytować, opowiadać jakiś dziwnych historii, tylko wtedy kiedy spał. W trakcie jazdy ciągle zabawiał nas wątpliwej jakości dowcipami. 😊 Po za tym bardzo chętnie rozdawał wszem i wobec wszystkim napotkanym osobom nasz bimber nawiązując tym samym ciekawe kontakty.
Gienek napisał:
„Okiem rawskiego melepety.
Ogólnie nieporozumienie i rozczarowanie. Pogoda w Australii w tym czasie jest najgorsza z możliwych. Prawie cały czas jest ciepło i słonecznie. Sydney - strasznie przereklamowane. Tramwaje wodne zamiast normalnych na torach. Nie ma wron, tylko są papugi. Dziwna zwierzyna. Masa zatoczek i pełno wkurzających jachtów i mostów. Mieszkańcy niestety bardzo pozytywni z bananem na gębie i ciągłym " Noł łorrys" echh. Niestety, swoją drogą nawet sympatyczni gospodarze, wpadli na beznadziejny pomysł... wyprawy campervanem w Australię :/
Setki kilosów przejechanych, masa miejscówek zwiedzonych, największe plaże, jakie mogłem w życiu zobaczyć. Kima w namiocie albo w wehikule, który przypominał białą kiełbasę, tudzież parówkową na usługach yakuzy. Tragedia!!!
Najgorsze dopiero miało nadejść. Kompletnie niezgrana ekipa wpadła na plan, żeby popłynąć w rejs jakąś starą krypą. Jako jedyny byłem przeciwny tej eskapadzie. Porażka na całej linii. Wyspy, plaże ryby, rafy i jakieś inne stworzenia. Brak paprykarza szczecińskiego kompletnie mnie zdołował i dobił mentalnie.
Nie polecam wyprawy w te rejony świata.
JEDYNYM plusem tej wycieczki był zacny trunek przygotowany przez Marcina... przynajmniej tyle.
Morze Bałtyckie i Łuków w sezonie oferuje dużo więcej atrakcji.
Podsumowując
TRIP ŻYCIA!!!!!! 😁”
I my dziękujemy Wam – Magda, Hubert i Gienek - za to, że mimo ogromnej odległości i niemałych nakładów czasowych, finansowych i emocjonalnych, postanowiliście nas odwiedzić. Mało tego, zgodziliście na jakąś kompletnie szaloną, wyczerpującą wyprawę, bez wygód, na spontanie i na wariata.
Bardzo dziękujemy, że zechcieliście nas odwiedzić. Nawet nie wiecie, jaka to radość zobaczyć przyjaciół po półtora roku życia na drugim krańcu świata. Mi zajęło kilka dni, zanim w końcu dotarło do mnie, że do nas przelecieliście, że ktoś nas odwiedził, że ktoś zrobił dla nas tak wiele.
Bardzo dziękujemy!!!
I zapraszamy ponownie! Jeszcze jest tyle do zwiedzania.
Zapraszamy Was wszystkich. Jeśli wydaje się Wam, że to niemożliwe, że to za daleko, za drogo, za długo i wszelkie inne „powody na nie” – to cały ten blog jest dowodem na to, że wcale antypody nie są takie nieosiągalne. A dla chcącego - nic trudnego. We wszystkim pomożemy i poprowadzimy za rączkę, a potem ruszymy w kolejną dziką podróż – może wzdłuż Great Ocean Road do Melbourne zobaczyć 12 Apostołów, może do Uluru potańczyć z Aborygenami, może do Darwin na krokodyle, albo do Perth posłuchać AC/DC albo nawet, gdzieś tu w okolicach zobaczyć Trzy Siostry w słynnych Błękitnych Górach lub po prostu poleniuchować całymi dniami na pięknych plażach.
Jeszcze nie wszystko stracone. Wszystko może się wydarzyć. Wszystko jest możliwe.
Niech marzenia dodają Wam sił. Zawsze, nawet w tych trudnych czasach.
Dzięki.
Nie poddawajcie się w tych trudnych czasach. Konieczne poproszę o te filmiki na yt. Pozdrowienia dla wszystkich uczestników wyprawy trzymajcie sie