top of page

Dzień drugi – Nimbin, Gold Coast, Brisbane i Nudyści.

Po oporządzeniu się rano, ruszyliśmy do wspomnianego wcześniej Nimbin. Dlaczego właśnie tam, a nie do bardziej popularnego Bayron Bay?! Otóż obawialiśmy, że mimo iż Bayron na pewno jest super miejscem, to jest po prostu zatłoczoną imprezownią, australijskim Władysławowem wschodniego wybrzeża. Natomiast Nimbin to niewielka wioska położona u podnóży Nightcap National Park z liczbą ludności około 1500 osób (stan na 2016 r.), słynąca z tego, że wszyscy hippisi mający dość gwaru i zgiełku Bayron Bay wyprowadzili się właśnie tutaj. Chyba nie muszę wspominać, z czego słynie ta miejscowość skoro jest hippisowka?! Tak, właśnie z tego. Jest również jednym z najbardziej popularnych miejsc wśród backpackersów, włóczykijów i surferów. Ludzie żyją tutaj z rękodzieła (i nie tylko hue hue), festiwali, koncertów i happeningów. Do miasteczka dojechaliśmy około 10.00 rano, więc było ono jeszcze mocno senne i właściwie nic się nie działo. Obeszliśmy je dookoła, co zajęło nam 10 minut, porobiliśmy zdjęcia i siedliśmy w skate parku, by odpocząć i pomyśleć nad dalszym planem.

Myślę, że warto zobaczyć Nimbin w weekendowy wieczór, bo musi być to wtedy super zabawa. Wystarczy wpisać w YouTube „Nimbin” i sami zobaczycie co tam się dzieje.😊

Obiecując sobie, że w drodze powrotnej odwiedzimy też Bayron Bay, ruszyliśmy dalej w kierunku Gold Coast. Upał zaczynał dawać nam się we znaki. Na mapie znaleźliśmy zachęcająco brzmiące miejsce o nazwie Palmers Road Swimming Hole, czyli naturalnie utworzony basen w ujściu rzeki. Och, kąpiel w chłodnej rzece to to o czym wszyscy marzyliśmy! Niestety, nie wzięliśmy jednej rzeczy pod uwagę – trwającej wiele miesięcy suszy. Już w trakcie drogi, kiedy spośród drzew ukazywało nam się czasami koryto rzeki, wiedzieliśmy że nic z tego nie będzie. Rzeka stała. To właściwie nawet ciężko nazwać rzeką. Znaczy się, koryto było bardzo szerokie, ale na jego dnie widzieliśmy tylko połacie rzęsy wodnej, zarośnięte zakola i czasami brązową, mulistą wodę. No cóż, peszek. I smuteczek - jak widać na zdjęciu.

Zajechaliśmy jednak na to miejsce, by z żalem popatrzeć i pomyśleć, jak fajnie tu może być, gdy poziom wody jest odpowiedni. Trudno, trzeba wymyślić coś innego. Gdzie nie brakuje wody?! No w oceanie! Więc szybka zmiana planów, jedziemy nad wybrzeże. I tak dotarliśmy do przedmieść Gold Coast. Malowniczego miasta, jak z pocztówki. Czym prędzej zaparkowaliśmy na parkingu tuż przy plaży i pobiegliśmy zamoczyć się w bajecznej wodzie Pacyfiku. Szeroka, piaszczysta plaża Miami Beach. W oddali falujące jak fatamorgana drapacze chmur w centrum miasta i woda tak ciepła, że przeżyłam szok! Bo kapiąc się w okolicach Sydney, ocean ma temperaturę naszego Bałtyku i kąpiel w nim wymaga trochę determinacji, no chyba że temperatura powietrza wynosi 40°C, wtedy nie ma problemu. Natomiast tutaj to była czysta przyjemność. Hubert, jak to zobaczył stwierdził tylko: „Nie no, ja już teraz będę taki zblazowany, że nic mnie już nie zadziwi, żadne miejsce na świecie nie zrobi na mnie lepszego wrażenia…”

Poczekaj, pomyślałam, poczekaj. 😊

Nadmienię, że była to pierwsza kąpiel naszych gości w Pacyfiku, a ten ocean to nie żadna popierdółka, tu fale i prądy są olbrzymie. Nie da się w nim tak o pływać, tu po prostu poddajesz się fali, a ona robi z Tobą co chce – przewraca, przytapia, obraca, uderza w brzuch z ogromna siłą (warto stawać bokiem do fali). Trzeba się mieć na baczności, ale wszyscy mieli banana na gębie i tonę piasku w gaciach. Po wykotłowaniu się w oceanicznych falach ruszyliśmy dalej w kierunku Brisbane.


W jednym z przewodników wyczytałam, że na przedmieściach Brisbane znajduję się słynna naleśnikarnia Pancake Manor, w której warto spróbować puszystych naleśników z masłem i miodem oraz jajkiem sadzonym z paskami boczku. Okazało się, że restauracja jest w wielkim centrum handlowym i sądząc po ilości gości, czasy świetności miała chyba już za sobą. Ale zamówiliśmy i zjedliśmy. Nie był to super wybitny posiłek, ale warto było spróbować. Jednak ten przystanek zmusił nas poniekąd do przejechania się przez najbardziej turystyczne i malownicze ulice Brisbane. Mówi się, że to miasto jest sto razy fajniejsze niż Sydney. I chyba tak jest. Poprzecinane kanałami i kolorowo oświetlonymi mostami, w strugach deszczu, który nas tam złapał, wydawało się bardzo romantyczne. Niestety na zegarze dobijała 18.00, a my nie mieliśmy upatrzonego miejsca na nocleg. Ach, no i zaskoczyła nas jeszcze zmiana czasu. Tak, przekroczyliśmy granice stanów i wjechaliśmy do Queensland, gdzie cofa się zegarki o godzinę. Niby na zegarze zyskaliśmy godzinę, ale słońce zachodziło tak samo szybko. Gonieni zapadającym zmrokiem, obiecaliśmy sobie zwiedzić Brisbane w drodze powrotnej, tymczasem ruszyliśmy dalej.

Bo to bardzo fajne miasto.


Znalezienie wolnego campingu, albo jakiegokolwiek noclegu graniczyło z cudem. Postanowiliśmy uciec, jak najdalej z tego turystycznego centrum, ponieważ wolne miejsca znajdowały się wyłącznie w hotelach, które zdecydowanie przekraczały nasze możliwości finansowe. Jakieś 100 km za Brisbane odbiliśmy znów z głównej drogi w kierunku oceanu, gdyż Google Maps oraz aplikacja WikiCamps pokazywała jakiś camping o przyjemnej nazwie Pacyfic Sun Friends. Było już bardzo późno, dochodziła 21.00 i musieliśmy się gdzieś zatrzymać. Zgodnie ze wskazówkami mapy, zjechaliśmy z głównej trasy i wjechaliśmy w ciemny las drogą, która wiła się wzdłuż rzeczki Elimbah Creek. Jechaliśmy tak z 10 km, coraz dalej i coraz głębiej w las, ciemno jak cholera, nic nie widać, nagle gdzieś w oddali pojawiło się światło, a właściwie światełka, takie kolorowe, wręcz choinkowe i pokazał nam się znak „Reception – 800m". Dobrze, jedziemy. Recepcja ukazała się na samym końcu całego tego pola więc mogliśmy dokładnie przyjrzeć się ja wyglądało. Pośród gęstego lasu stały przyczepy, namioty, ale też małe domki – wszystkie ukryte, ale jednak kolorowe, dyskretnie oświetlone. Przed nimi, w półmroku przy stoliczkach siedzieli lokatorzy i popijając winko cicho rozmawiają. W ciemnościach, od czasu do czasu, gdzieś śmignęły jakieś postacie, nawet kilka psów przebiegło i panowała taka trochę dziwna cisza. Ale w sumie dochodziła 22.00, a tu na campingach to zazwyczaj pora na sen. Niby wszystko fajnie, nastrój taki trochę romantico, wszystko ukryte, aż nagle moją uwagę przykuło dwóch starszych dziadków siedzących przed wiatą. Takich wiecie, długie siwe brody, piwko w ręku – no mówię, ale klimat. Ale patrzę jeszcze raz – a oni siedzą nago!!!

Patrzę w drugą stronę – jasny gwint! Teraz widzę - Ci ludzie nie są ubrani! A cała ta miejscówka wygląda, jak siedlisko jakiejś sekty! Gdzie my jesteśmy??!!! Parsknęliśmy śmiechem! Okazało się, że wylądowaliśmy na campingu dla nudystów. I to takiego, że jak Ci się spodoba to właściwe możesz tu zamieszkać na stałe – i tak też wyglądała ta mini wioska w ciemnym lesie. Po wymianie opinii czy zostajemy czy nie, zdecydowaliśmy się nie ryzykować. 😊 Chociaż pomiędzy nami były osoby chętne na pozostanie w tym miejscu, zostały one przegłosowane na nie. Ja jestem tolerancyjna, ja wszystko rozumiem, ale nie bardzo chciałam robić sobie jedzenia we wspólnej kuchni i gawędzić z jakimś mieszkańcem w podeszłym wieku bez majtek. Albo korzystać ze wspólnej łazienki. Żeby oni chociaż mieli te brody za pas... Wprawdzie regulamin pozostawiał do Twojego wyboru czy chcesz opcjonalnie być ubranym czy latać na golasa, jednak instynkt podpowiadał mi, że za bardzo to miejsce przypomina mi „Kościół Wyzwolonego Ptaszka” albo „Stowarzyszenie Miłujących Się w Nagości i Kontakcie”.

No nie. Uciekliśmy z powrotem do cywilizacji. Wybaczcie, że z tego miejsca zdjęć nie będzie, Ale tu podaje link do „magicznego” campingu: https://www.pacificsunfriends.com.au/image-gallery



Przy wyjeździe na trasę zatrzymaliśmy się na ogromnej stacji Shella, będącej jednocześnie pit stopem dla truckersów, by pomyśleć co robimy dalej. Dochodziła 23.00, miejsca na nocleg żadnego w promieniu 50 km, ale morale wysokie, humory dopisywały, więc wzięliśmy szybki prysznic na stacji (za darmo!) i podjęliśmy decyzję, że ciśniemy dalej nocą, ile kierowcy dadzą radę. Plan był taki, żeby uczepić się jednej z wielu ciężarówek i siedząc jej na ogonie, jechać ile się da, bo jak kangur wyskoczy to ciężarówka nawet nie poczuje, a nas może jedynie ochlapać. No przykro mi, takie są realia. Oj zasuwaliśmy! Tutaj truckersi się nie patyczkują, jak mogą jechać 100km/h to jadą, nawet na chwilę nie zwalniając. Chłopaki mieli autentyczną frajdę z tej jazdy. Adrenalina 1000, to i nie dziwne, że spać im się nie chciało. Ja, widząc ilość kangurów przy drodze, przesiadłam się na tył, nie chcąc być świadkiem jakiejś makabry i zanurzyłam się w poszukiwaniu noclegu. Wiedziałam, że wszyscy potrzebują już odpoczynku, ponadto straciliśmy dwa z trzech materacy (nie kupujcie materacy z Aldi za 15$ - szajs), po za tym następnego dnia był już 31 grudnia i fajnie byłoby spędzić Sylwestra w jakiś miłych okolicznościach. Jak zwykle, Booking.com w takich sytuacjach mnie nie zawodzi. Hola, hola – to nie reklama – ja na prawdę bardzo często korzystam z tej platformy i jeszcze nigdy się nie zawiodłam! Trzeba wiedzieć czego i jak szukać. 😉

Lata praktyki….

Kiedy w końcu i ostatni kierowca trucka zjechał na odpoczynek, mignęliśmy mu kierunkami w podzięce za wspólna drogę i nasze drogi się rozjechały. Ale i nam już się oczy zamykały, a chłopaki już na zmianę wisieli na kierownicy. Było po trzeciej rano. Fartem w ostatniej chwili wypatrzyliśmy rest stop na uboczu, taki jak na pierwszym noclegu, tylko trochę większy. Już więcej stolików i wiat, kibelek z bieżącą wodą, no i najważniejsze żadnych zakazów. Stało kilka samochodów i campervanów. Na pół-pilocie rozstawiliśmy namioty najciszej jak się dało, nie pamiętam nawet czy coś zjedliśmy, przedziurawiony materac rzuciłam na podłogę namiotu i w opakowaniu wślizgnęłam się do śpiwora. Po trzech sekundach słychać było tylko chrapanie.


120 views0 comments
bottom of page