G'day mates!
Pomyślałam sobie, że pokaże Wam dzisiaj jak wygląda australijski, trzeci - po rugby i krykiecie - sport narodowy Australijczyków - kempingowanie!
Ozziki kochają siedzieć w buszu!
W Kanguroloandii wraz z rozpoczęciem grudniowych świąt zaczynają się wielkie wakacje. Dzieciaki mają dwa miesiące wolnego, pół firm zamyka się na minimum trzy tygodnie i tłumy wylewają się ze wszystkich miast w różne kierunki Australii.
Wylotówki z miast zatkane są przez wszelkiego rodzaju campervany, motorvany, przyczepy - od super profesjonalnych domów na kółkach po zwykłe trucki z rzuconym namiotem na pakę. Na prawdę, z ręką na sercu mogę powiedzieć, że ten kraj jest mekką dla campervanowców.
Bo są ku temu warunki.
Campgroundy, campingi, holiday parki, caravan, campingi w parkach narodowych , a nawet w lasach hodowlanych są wszędzie. Oczywiście różnią się one standardem, wyposażeniem i ceną (jeśli są płatne), ale my jeszcze się nigdy nie rozczarowaliśmy, a przecież już od czterech lat wykorzystujemy każdą wolna chwilę, żeby odkryć jakieś nowe miejsce.
Nie inaczej było i teraz.
Wielkie wakacje zazwyczaj kończą się długim weekendem z okazji Dnia Australii, który w tym roku wypadał w czwartek. 26 styczeń jest zawsze dniem wolnym, świętem narodowym. Ostatnio mocno kontrowersyjnym. Jedni nazywają go Dniem Zwycięstwa, inni Dniem Inwazji - trwa dyskusja, ale moim zdaniem i Australii przyjdzie się rozliczyć z tych czarnych kart historii, tak jak to się dzieje obecnie w Stanach Zjednoczonych
(tu pozwolę sobie na polecajkę i serdecznie rekomenduję książkę "27 śmierci Toby'ego Obeda" Joanny Gierak-Obeda).
My, nie wnikając w ten temat za bardzo, po prostu skorzystaliśmy z długiego weekendu i ruszyliśmy 450 km w kierunku północnym na piękny camping Smoky Camp tuż nad oceanem. Camping ten znajduje się w Parku Narodowym Hat Head.
Z campingami nad oceanem wiąże się jednak pewna trudność... wszyscy chcą tam być!
Dlatego kilka lat temu wprowadzono system rezerwacyjny, który zazwyczaj doprowadza mnie do białej gorączki, bo tak jest "wspaniale" zaprojektowany.
Miejsce trzeba zarezerwować z dużym wyprzedzeniem. Te najbardziej atrakcyjne campgroundy bywają zarezerwowane nawet z półrocznym wyprzedzeniem. Zazwyczaj na jednym miejscu biwakowym może być do 6 osób i dwóch pojazdów, np. dwóch vanów, lub auta i przyczepy, lub dwóch przyczep. Czasem możliwe są tylko namioty, czasem może rozstawić swój namiot przy samochodzie, a czasem samochód trzeba zostawić na parkingu. Tylko wiecie, ja tu nie mówię o takich klastycznych namiotach, tylko materiałowych domach, gdzie masz minimum dwie sypialnie, w pełni wyposażoną kuchnię, agregat, lodówki, a często też i TV. I nawet widziałam talerz satelitarny. Już mnie nic nie zdziwi na polu campingowym. Widziałam wszystko. Może jedynie wanny jeszcze nie, ale prysznice jak najbardziej! Ludzie wożą całe domy.
Ceny za miejsce wahają się od 6$ do 24$ za osobę za noc. Bywają też bardzo drogie campingi, takie nawet do 50$, ale w tym zazwyczaj jest już miejsce z dostępem do prądu i bieżącej wody, a same instalacje na campingu są bardzo wypasione (prysznice, zaplecze kuchenne, stoły piknikowe, grille gazowe itp.).
Dodatkowo w Parkach Narodowych należy uiścić też opłatę za wjazd na teren parku, który wynosi 8$ za osobę za dobę.
Dla odmiany parki stanowe (lasy państwowe) są całkowicie za darmo i można sobie jeszcze zbierać drewno na opał.
Problem z tym systemem rezerwacyjnym jednak jest taki, że ludzie rezerwują i nie przyjeżdżają, bo czasami rezerwują po kilka miejsc w kilku parkach...i nie odwołują tych niepotrzebnych im rezerwacji. I człowieku nic nie możesz zrobić. Przyjeżdżasz na taki camping, widzisz że jest w połowie pusty, ale ranger sprawdza czy masz opłacone miejsce i jeśli nie, to ci mówi do widzenia. Nie da się nic zrobić. Jest to bardzo irytujące.
Nam w tym roku jakimś fartem udało się złapać jedno miejsce. Zazwyczaj nie chce nam się bawić w te wszystkie rezerwacje i jedziemy na jakiś darmowy, ogólnodostępny camping.
Ale nam się trafiło. I teraz mogę Wam powiedzieć, że warto polować na te miejsca, teraz rozumiem dlaczego jest tylu chętnych.
Smoky Camp Park to jeden z lepszych biwaków na których byłam, z dostępem do jednej z najpiękniejszych plaż jakie widziałam.
Absolutny spokój i cisza, miejsca biwakowe są oddalone od siebie i nikt nikomu nie przeszkadza, rangerzy regularnie przyjeżdżają by pilnować porządku. W dodatku w odległości zaledwie 5 km jest niewielkie miasteczko, do którego zawsze można podjechać, gdyby nagle czegoś zabrakło. W naszym przypadku kursowaliśmy po lód do collerów, bo mieliśmy po 30 stopnie każdego dnia.
Smoky Camp jest wyposażony bardzo podstawowo - jest kilka drewnianych stołów z ławkami i toalety kompostowe, które można spotkać praktycznie wszędzie na terenie całej Australii. Ważne jest żeby również sprawdzić czy można na przykład rozpalić ognisko na ziemi (w wyznaczonym miejscu) w danym parku narodowym. W tym nie można było, więc my wozimy ze sobą składane, żeliwne palenisko. A z ekstra wyposażenia oprócz stołów, krzeseł i wszystkiego co służy ci do życia w lesie, mieliśmy też nasz przenośny prysznic, który sprawdził się doskonale do opłukania się z morskiej soli lub by się ochłodzić.
Ale dobra, kończę już. Nie będę Was zanudzać tymi szczegółami. Może kiedyś napiszę e-poradnik o campingowaniu w australijskim bushu.
Dziś chciałam Wam pokazać co jest najważniejsze dla mnie w tym całym zamieszaniu. Otóż: NATURA!!!
Kocham to! Kocham zapach i dźwięki buszu. Kocham to, że wszystko szeleści i się rusza. Patrzysz, a to półtorametrowy waran. Chociaż czasem może to być jadowity wąż... Kocham to, że busz w ciągu dnia brzmi inaczej niż w nocy. W dzień skrzeczą papugi i zaśmiewają się kukabury, a w nocy szczekają wielkie jak bociany nietoperze. To, że cykady tak głośno grają, że czasami nie słyszysz co do ciebie mówi osoba stojąca zaraz obok (nie kocham komarów i much). Kocham, że za każdym razem mogę zobaczyć nowy gatunek jakiegoś stwora, który wprawia mnie w zdumienie. Że zaczynam rozpoznawać, które pająki są groźne (wcale nie te największe), a które super pożyteczne. Że plaża tylko z pozoru wydaje się pusta, a wystarczy się przyjrzeć i już po chwili spod piasku wychodzą ciekawskie kraby. Że w ocenie między nogami pływają ci wielkie ryby lub płaszczki (gorzej jak to jest rekin albo zabójcze meduzy, ale to już inna historia). No i oczywiście kangury. Te kicające dziwolągi. Jak to w ogóle wyewoluowało?
Nie wspomnę o misiach koala, jeżozwierzach (udało mi się w końcu jednego zobaczyć w tym roku) i oczywiście dziobakach, którego jak tu spotkasz, to śmiało od razu kieruj krok w stronę totolotka, bo właśnie miałeś ogromne szczęście!
Podsumowując, aby kochać australijski busz musisz go brać w całości, łącznie z zagrożeniami. Ale ja Wam mówię: warto! Jeśli jednak się boisz dzikiej Australii, lepiej zostań w domu.
Fragment tych cudów udało mi się tym razem nagrać. Dlatego zapraszam na krótki film z tego wyjazdu. Będzie plaża, busz, kangury, smoki i inne dziwadła.
Mam nadzieję, że poprawi Wam nastrój w ten zimowy dzień i przypomni Wam, że u nas lato już się kończy, ale do Was się zbliża!
Miłego dnia!
Dajcie znać, jeśli podobają się Wam takie krótkie formy o codziennym życiu po drugiej stronie świata. Od czasu do czasu mogę się dzielić swoimi obserwacjami i krótkimi filmikami. Chociaż obecnie 90% wolnego czasu poświęcamy remontowi na łódce. A może chcielibyście zobaczyć, jak spędzamy czas na Justine i jak nam idzie jej renowacja?
Czekam na opinie w komentarzach!
A i nie zapomnijcie dać lajka pod filmem na YouTubie i zasubskrybować kanał, żeby nie umknął Wam kolejny odcinek!
Buziaki!
Zajebioza!!! Pozdro Misiaki!!!