top of page

Fidżi - Republika Ludzi Szczęśliwych ❤️

Trzy lata. Trzy lata tkwiliśmy w Australii, jak dosłownie jacyś zbrodniarze w kolonii karnej.

Bez możliwości opuszczenia lądu zaczynaliśmy się czuć jak więźniowie. Do tego paskudna pogoda, zimno, pochmurne niebo i wszechobecna wilgoć dawała nam się coraz bardziej we znaki.

Pewnego wieczoru powiedziałam: "DOŚĆ!!! Potrzebuję słońca!"

Zaczęłam grzebać w Internecie, gdzie możemy się wybrać. Raz żeby ogrzać trochę stare kości, a dwa bo i mieliśmy co świętować. Oboje w tym roku osiągnęliśmy pełnoletność prawidłową, tzw. wiek pana Karwowskiego, więc chcieliśmy uczcić te rocznice 40 - letniego istnienia na tym łez padole.

Poszukiwania zaczęłam od - zdawałaby się - oczywistych destynacji: północ Australii, gdzie właśnie trwa pora sucha, a temperatury osiągają poziom przyjemnych 32 stopni. Ponieważ mogliśmy wziąć tylko tydzień urlopu w grę wchodził transport lotniczy. Po sprawdzeniu pierwszych cen przykładowych lotów do Darwin czy Carnis ręce mi opadły. Ceny biletów zwalały z nóg, już nie wspomnę o zakwaterowaniu i wyżywieniu. Horror.

Otworzyłam Google Maps i pomyślałam... "No dobrze, a jak się sprawy maja trochę dalej?"

Malezja, Indonezja, Filipiny a nawet Nowa Gwinea - szukałam i sprawdzałam.

Bali wyglądało naprawdę obiecująco i można by było już jakiś krótki wyjazd skompletować, ale ciągle czegoś brakowało. A to loty się nie układały, a to cena zakwaterowania przekraczała nasz budżet.

Już prawie się poddałam, ale ustawiłam jeszcze alert na tanie loty i odczekałam parę dni.

I nagle przyszło powiadomienie o całkiem atrakcyjnie tanim locie... na Fidżi. W dodatku już po australijskiej przerwie szkolnej, więc nie będzie tłumów.

Fidżi? No tak, przecież po wschodniej stronie Australii mamy tysiące egzotycznych wysp - może spróbować ten kierunek!? I jak już złapałam bakcyla to szybko poszło.

O Republice Fidżi nie wiedziałam za wiele, oprócz oklepanych informacji, które można poczytać w folderach biur czy mało aktualnych blogach podróżniczych z wpisami sprzed pandemii.

Ale zafiksowałam się już tak bardzo, że odwrotu nie było. Jak wyjechać na Fidżi?

Podróże po pandemii nie są łatwe. Wyspy te przez bite dwa lata były zamknięte na cztery spusty. Niektóre nadal są niedostępne dla turystów, jak na przykład Wyspa Castaway. Tak, to dokładnie ta wyspa, na której parę chwil spędził Tom Hanks i za to został nominowany do Oskara. 😀

W dodatku kraj długo odbudowywał się po ostatnim cyklonie Yasa (kategorii 5), który uderzył najmocniej w Vanua Levu (Mniejszą Fidżi) 17 Grudnia 2020 roku. Aby móc wyjechać do Republiki Fidżi należy spełnić szereg wymogów. Posiadać międzynarodowy certyfikat szczepień, obowiązkowo wykupione ubezpieczenie podróżne, pokrywające koszty leczenia w przypadku Covida, a ponadto trzeba na stronie rządowej zarezerwować testy, które musisz zrobić na wyspie w ciągu 72 godzin od przylotu w jednym z certyfikowanych przez rząd lokalizacji. Na lotnisku musieliśmy przedstawić potwierdzenie wszystkich tych dokumentów zanim wpuszczono nas na pokład. Ja, nauczona doświadczeniem, dodatkowo miałam ze sobą wydrukowane tysiąc dokumentów: kopie paszportów, wizy, zaświadczenia o lekach, rezerwacje noclegu i samochodu. Tak, bo zdecydowaliśmy się na samochód. Historia rezerwacji pojazdu poprzez zewnętrzną firmę oszustów, z którymi miałam nieprzyjemność się kontaktować jest długa i zawiła - i nie polecam tej firmy. Nie polecam żadnej firmy, która pośredniczy w wynajęciu samochodu na Fidżi. Darujcie sobie, ceny mają z kosmosu! Nasz kosztował więcej na 5 dni, niż nasz nocleg na 7 dni (szybko się przekonaliśmy dlaczego 😀)! Najlepiej bezpośrednio skontaktować się z jakąś wypożyczalnią na miejscu i tam zarezerwować samochód, ale o tym opowiem później.

Spakowana byłam już trzy dni przed wylotem. Wzięliśmy jedną walizkę, a do niej wrzuciliśmy sprzęt do snorkelingu, buty na rafę, ręczniki plażowe, dwa śpiwory, dwa hamaki i olejek do opalania. Dosłownie tylko tyle. Resztę spakowaliśmy do bagaży podręcznych. Lot mieliśmy o 9.00 rano, ale ze względu na chaos panujący na wszystkich lotniskach na świecie i coraz bardziej skomplikowane procedury odprawy, na Sydney Airport musieliśmy być o 6.00, więc wyszliśmy z domu o 4.00. Noc nie przespana.

I tak bym nie zasnęła. Przez tę długą przerwę w dalszym podróżowaniu, przed wylotem ogarnął mnie jakiś irracjonalny lęk. Jakbym zapomniała, jak to się robi! Zapomniałam jak się lata samolotami! Jak się podróżuje! Miałam obawy o wszystko: czy odprawa dobrze pójdzie, czy mam wszystkie dokumenty, 17 razy sprawdzałam czy zgadzają się daty zakwaterowania, czy wszystko wzięłam! Jejku - no nic to nie miało wspólnego z przyjemną "gorączka przed podróżą" - ja dostałam jakiejś febry! Co za okropne uczucie!


Ale kiedy w końcu siadłam w fotel, zapięłam pasy, a samolot uniósł się w powietrze i zobaczyłam Sydney z góry, poczułam ulgę. I niesamowitą radość... W końcu wyrwę się z tego kraju, w którym utknęłam na bite trzy lata!

Po pięciogodzinnym locie samolot obniżył swój pułap, a za okienkiem zobaczyłam niesamowity błękit pierwszych fidżyjskich lagun, by za chwilę już lądować nad niesamowicie zielonymi terenami wyspy.

Nie wiedziałam czego się spodziewać.

Odprawa zajęła nam około godziny, odebraliśmy bagaże i już po chwili uderzyło nas wilgotne i gorące powietrze tropików. Od razu podeszły do nas uśmiechnięte panie z egzotycznymi kwiatami wetkniętymi we włosy i zapytały, gdzie się udajemy i poinformowały nas, którą wybrać taksówkę.

Nasz motel był oddzielony od miasta Nadi pasem startowym. Umówmy się, wzięliśmy najtańszą kwaterę na całej Viti Levu (Większej Fiżdzi). Nie wiedziałam czy to był dobry wybór. Odległość od miasta, raczej ciemna plaża, ale w pobliżu był jeden sklep i kilka hoteli i barów. No i ocena 8/10 wydawała się zaskakująco wysoka, ale szczerze powiedziawszy - prawie wszystkie hostele, motel i hotele na Fidżi mają ocenę 7/10 i nie niżej! Później zrozumiałam dlaczego.

Ale może najpierw opowiem co nieco o Republice Fidżi!

Po pierwsze, mi na początku trudno było zrozumieć w jakim regionie dokładnie leżą te wyspy, bo jak wiecie jest tu ich od groma, aż w końcu znalazłam mapę, która najlepiej to przedstawia. Republika Fidżi położona jest w regionie Melanezji - założę się, że o tym nie słyszeliście, bo kojarzy się tylko Polinezję albo Mikronezję, a różnice między tymi regionami są. Szczególnie kulturowe. Dowiedziałam się o tym czytając o tradycyjnych tatuażach poszczególnych regionów. Bo bardzo chciałam sobie jeden zrobić, ale no nie tym razem.

Republika Fidżi to wyspiarski kraj położony w południowo - zachodniej części Oceanu Spokojnego - w regionie Melanezji (z starogreckiego :μέλαςmelas „czarny” + νῆσοςnesos „wyspa”), tuż przy Polinezji (z stgr.πολύςpolys „liczny” + νῆσοςnesos „wyspa”). Łatwo dalej się domyśleć co oznacza nazwa Mikronezji 😀 .


W skład Fidżi wchodzą 322 wyspy i 520 wysepki. 110 z nich jest zamieszkałych, a na dwóch największych (Vitti Levu i Vanua Levu) mieszka 87% populacji kraju. Z czego liczba ludności wynosi niecałe 900 tysięcy osób. Terytorium państwa składa się głównie z wody, jedynie 10% powierzchni to ziemia. Kraj ten jest 17 razy mniejszy od Polski.

Na terenie Fidżi znajduje się ponad 4 000 kilometrów kwadratowych Wielkiej Rafy Astrolabium. Najdłuższą rzeką jest Reva - 130 km , a najwyższym szczytem jest Góra Victoria - 1324 m n.p.m.

Przed XIX wiekiem często dochodziło tu do aktów kanibalizmu. Ostatnim zjedzonym człowiekiem był Thomas Baker w 1867 roku. Jego buty można zobaczyć w Muzeum Narodowym.

Niepodległość od Wielkiej Brytanii uzyskana została 10 października 1970 roku, ale motto kraju nadal brzmi: „Bój się Boga i czcij Królową”.

Na Fidżi obowiązują trzy języki urzędowe: angielski, fidżyjski oraz hindustani, który powstał tu kiedy na przełomie XIX i XX w. na wyspy przymusowo sprowadzono hinduskich robotników. Podobno hindustani obecnie tak wyewoluował, że nie rozumieją go już ani Hindusi ani Fidżyjczycy.😀

Zresztą odniosłam wrażenie, że integracja tych dwóch nacji nie do końca jeszcze jest w pełni akceptowana przez mieszkańców wysp. Znamienna jest tu burzliwa historia tego wyspiarskiego kraju, w którym najczęstszym powodem zmiany rządu nie są wybory, tylko zamach stanu. Zachęcam do poczytania historii, bo ta młoda, ledwie 52-letnia republika nadal kształtuje swoją niepodległość.


Ale to nie historia, nie piękne plaże, urocze małe wysepki, rafa kolorowa czy wspaniała zieleń skradły nasze serca tylko... ludzie. Mieszkańcy Fidżi.


Ale zacznijmy od początku.

Wysiedliśmy z taksówki i stanęliśmy przed naszym hostelem. Malutki pensjonacik z niewielkim basenikiem, ukrytym wśród palm. Podeszliśmy do recepcji, gdzie już z daleka uśmiechała się do Aggis, właścicielka. Ta drobna (co jest rzadkością, bo 50% mieszkańców cierpi na otyłość), około 60-letnia kobieta, ubrana w tradycyjny, kwiecisty sulu lub inaczej sarong (taka chusto-spódnica przepasana w pasie), przywitała nas bardzo serdecznie i zaprosiła do naszego pokoju.

No troszkę się zdziwiliśmy. W pokoju były dwa łóżka, szafka nocna i lustro. I tyle. Mieliśmy mieć prywatną łazienkę, szafkę i stolik, jakieś zaplecze kuchenne czy chociaż ręczniki, albo kubek, albo talerzyk, albo cokolwiek (o ręczniki się w końcu upomnieliśmy drugiego dnia). Przez pierwsze godziny mieliśmy lekko kwaśne miny, ale szybko okazało się, że to nie ma najmniejszego znaczenia. Aggis i jej współpracownicy byli tak serdecznie mili i ciepli, a przy tym tak uroczo niezorganizowani, beztroscy i z fidżyjskim poczuciem czasu, że absolutnie nas tym kupili i zrozumieliśmy, że ta ocena 8/10 to nie ocena pokoju, tylko wspaniałej atmosfery tego hoteliku. Stąd przypuszczam są tak wysokie oceny wszystkich hoteli na Fidżi!

Szybko się przebraliśmy w letnie ciuchy i ruszyliśmy do sklepu po jedzenie. Byliśmy już bardzo głodni. Dochodziła 17.00, prawie 12 godzin od wylotu z Sydney. Sklep, dumnie nazwany supermarketem, mieścił się tuż za rogiem. Już od wejścia od obsługi dostaliśmy serdeczne uśmiechy i ciepłe słowo "Bula", czyli takie nasze "witaj, cześć, miło cię widzieć", ale również "na zdrowie, pozdrawiam, cieszę się" i pewnie ma to jeszcze tysiąc innych znaczeń, bo słyszeliśmy je na każdym kroku w każdej sytuacji.

No wiec szybki plan: kupmy chleb, coś na kanapki, owoce warzywa i coś do picia. I nóż, jak będzie. Ale tu znowu się zdziwiliśmy. Sklepik, jak chyba wszystkie sklepy na Fiji, są marniutko wyposażone, a pojęcie kanapki i czegoś na kanapki jest raczej tu nie znane. Wybór jest bardzo mały, nie ma szyneczki czy jakiegoś smarowidełka. Moglibyśmy kupić surową rybę albo kurczaka i to ugotować w mleku kokosowym. Moglibyśmy, gdybyśmy mieli zaplecze kuchenne w hostelu. Ale nic to, zaopatrzyliśmy się w pomidory, ser w plasterkach, ketchup, dżem, czipsy, soki, wodę i piwo oczywiście.

A potem ruszyliśmy eksplorować okolicę.

Do plaży mieliśmy 20 metrów i była ona długa i ogromna. Tuż przy plaży znajdował się niewielki bar, zaraz za nim budował się jakiś obiekt hotelowy, a za nim były postawione już cztery niewielkie hoteliki z restauracjami wychodzącymi na ocean. Wszystko w jednym rządku obok siebie, co stanowiło taką niewielka enklawę turystyczną na całej tej wielkiej plaży.

I to miejsce okazało się najfajniejszym miejscem, jakie sobie mogliśmy wymarzyć.

Po pierwsze, jak wspomniałam byliśmy odcięci od całego miasta lotniskiem. Turystów tu było niewielu i zostawali tylko na kilka nocy ruszając później na podbój mniejszych wysepek, a pozostali to tubylcy, którzy jednego dnia w restauracji obok serwowali ci kolację, by drugiego w barze obok pić z tobą piwo i tańczyć całą noc.

Pierwsze trzy dni spędziliśmy na morskich kąpielach, opalaniu się i spacerach po plaży. Mogliśmy obserwować jak mieszkańcy okolicznej wioski tradycyjnymi metodami łowili ryby i owoce morza, które od razu tuż pod hotelem sprzedawali do restauracji, jak w niedziele, pod palmami, zbierały się całe rodziny z dziećmi, by spędzić wolny dzień jedząc, pijąc i kapiąc się w oceanie i jak wieczorami pracownicy i kelnerzy wspólnie jedli, pili, tańczyli i śpiewali.

Uwielbiam obserwować mieszkańców Fidżi. Wszyscy, ale to absolutnie wszyscy się do nas uśmiechali, pozdrawiali skinięciem głowy i głośnym "Bula!". To najbardziej przyjazny naród na całym świcie. I totalne przeciwieństwo Polaków! 🤣

Muszę stwierdzić, że to jednak dumny naród. Chodzą wyprostowani, z wysoko uniesionymi głowami i pewnym wzrokiem. Zaskoczyło mnie to, jacy wszyscy są wysocy! Mężczyźni są potężni. W końcu to tu rodzą się najlepsi rugbiści na świecie. I mimo ich postawnej postury, mają łagodne uśmiechy i takie delikatne, kocie ruchy. Nawet jak idą ulicą, to tak jakby bali się za głośno stąpać. Przy tym są skromni, lekko nieśmiali, zawsze szeroko uśmiechnięci i bardzo, bardzo uprzejmi.

Kobiety, ubrane w kolorowo kwieciste suknie, są pięknie krągłe (na prawdę to najlepszy kraj, jeśli chodzi o ruch body positive) i tak niesamowicie zmysłowe. Śmieją się głośno, odważnie i zalotnie, z takim specyficznym zaśpiewem, którego nie umiem wytłumaczyć. Ten śmiech jest perlisty i wesoły. Słychać w nim czysty, szczery dźwięk radości! W ruchach ich dłoni i bioder można niemal zobaczyć fale oceanu. Ich gesty są takie delikatne i spokojne, jak lekka bryza o poranku.


Ci ludzie mają ocean i wiatr we krwi.


Wszyscy, bez względu na płeć, mają za ucho wpięte egzotyczne białe, różowe lub żółte kwiaty. Również płeć jest tu bardzo płynna, a tolerancja dla różnych orientacji jest absolutnie normalna. Każdy jest tym, kim jest i wszyscy to akceptują.

Ja się zakochałam od razu. Nie da się tych ludzi nie kochać, nie da się nie lubić, nie da się z nimi nie bawić, nie da się nie tańczyć. Tym bardziej, że ich muzyka momentalnie porywa. W Beach Clubie Wailoaloa, w którym przesiadywaliśmy prawie co wieczór, grał ten sam zespół z tym samym repertuarem nowszych i starszych hitów w aranżacji mocno wyspiarskiego, lekkiego reagge. I byli w tym świetni! Już po tygodniu znaliśmy ich numery na pamięć!

I oni właśnie tak świętują każdy dzień. Cieszą się życiem.

I zaznaczam, że nie ma w ich zachowaniu nic nachalnego, nic na siłę, nic nienaturalnego, bo biały turysta, bo to, bo tamto. Mimo, że jest to jednak ubogi kraj, ale o tym w następnym odcinku. Jeśli mieliśmy kontakt z obsługą gdziekolwiek - bar, sklep, poczta - to zawsze był on szczery, naturalny i ujmujący za serce. Jejku, nawet jak podają drinka, to z pięknym uśmiechem, delikatnie jakby kładli na poduszce małego zajączka, a nie butelkę z piwem. Zawsze też zapytają skąd jesteś, a na ile przyjechałeś i dlaczego tak krótko. Są bardzo ciekawi i rozmowni. Jeden cały wieczór przegadaliśmy z tak niesamowicie wesołym kelnerem, że aż w serduszku miło wspominam. Zaczęło się od jedzenia i zachęty do spróbowania tradycyjnych potraw. Bo jedzenie na Fidżi to druga moja miłość, zaraz po tubylcach.

W dniu moich imienin wybraliśmy się na kolację, aby spróbować tych smakowitości.

Przemiły kelner towarzyszył nam na każdym kroku i opowiadał ciekawostki o swoim kraju. Okazało się, że oprócz tego że pracuje w restauracji jest też tzw. "village boye-em", czyli oprowadza turystów po całej wyspie. Jak masz samochód bierzesz go ze sobą, a on cię zaprowadza w najciekawsze zakamarki, a jak nie masz samochodu - to on skombinuje swój. Dużo nam opowiedział o burzliwiej historii wysp, o tradycyjnych rytuałach i wierzeniach, o tym, że w sumie to są dumni z tego, że nie wiedzą skąd pochodzą (haha), o polityce, o miejscach które powinniśmy odwiedzić i oczywiście o sporcie. No bo jak Polska to Lewandowski, a piłka nożna jest drugim najbardziej uważanym sportem po rugby.

A jedzenie, które tego wieczoru jedliśmy... no musze, bo się uduszę. Musze Wam opowiedzieć. Generalnie w każdej knajpie, w jakiej byliśmy wszystko nam bardzo, bardzo smakowało. Od drinków, w których - wierzcie mi - rumu fidżyjskiego nie żałują, po zwykłe fish'n'chipis. Wszystko było pyszne i świeże, a przypomnę, że przecież byliśmy na jakimś totalnym zadupiu odcięci od całej wyspy.

A kuchnia Fidżi to same smakowe niespodzianki. Miałam pewne obawy przyznam, bo ja nie znoszę mleczka kokosowego w wytrawnych smakach. Poprawka - nie znosiłam go w kuchni azjatyckiej, aż do teraz, bo to co robią Fidżyjczycy z kokosem to jest magia. Wszystkie potrawy, jakie tego wieczoru zjedliśmy były na mleku kokosowym lub śmietance kokosowej.


Na początek wjechała tropikalna zupa z owoców morza, bo tak mi się zupy chciało. Jestem niemożliwa pod tym względem - ja zupę musze zjeść! Zupa była gęsta, jak gulasz, w kolorze mocno brązowym (co mnie zdziwiło) z niewielkimi kawałkami ryby, które w ogóle nie smakowały jak ryba! Nie wiem co to były za przyprawy, jak oni to zrobili, ale to smakowało jak nasza grzybowa ze szlachetnych, polskich grzybów i było pyszne! Jejku, jak mi się fajniutko w brzuszku zrobiło. Marcin natomiast zamówił Ika - Vakulolo, czyli ryba w śmietance kokosowej z kapustą, chili, pomidorami i cebulą, podana na cassavie, czyli na manioku. Po raz pierwszy w życiu spróbowaliśmy manioku i to jest świetne. To jak nasz poczciwy ziemniak, tylko z bardziej intensywnym smakiem, prawie frytkowym bym powiedziała. Potem zamówiliśmy jeszcze curry, bo wiadomo, że jeśli na wyspie są Hindusi to wpływy na kuchnie też muszą być. Było poprawne i dobre, ale ja jako średnia fanka curry przyjęłam tę potrawę bez entuzjazmu. No dupy mi nie urwało. Po prostu nic nowego.

Poniżej zdjęcia, które udało mi się zrobić zanim dania i napoje poznikały w naszych żołądkach. Sami spróbujcie zgadnąć co jest co 😀. A jeśli jakimś cudem, kiedyś gdzieś w sklepie znajdziecie drinki "tribe" - to to jest must! Musicie spróbować! Piwo też mają bardzo dobre. Że nie wspomnę o finezyjnych koktajlach sokach i owocach tak świeżych i pysznych, że szok! Nawet kawa była wspaniała, a ja kawy nie pijam! Mniam!

Ale muszę jeszcze powiedzieć o przystawce, którą zamówiliśmy na początku, bo tu już mi urwało i dupę i nogi i wszystkie kubki smakowe. Mianowicie: Kokoda!

Kokoda to tradycyjne danie na zimno podawane w muszli lub w połówce kokosa. Podstawą tej - w sumie sałatki - jest mięso ryby mahi-mahi (po polsku koryfena) - zobaczcie jaka to piękna bestia jest:

Rybę marynuje się w limonce, zalewa mleczkiem kokosowym, dodaje cebulkę czerwoną, pomidorki, szczypiorek, można papryczki chili, można kawałki ananasa i to jest fantastyczne. Bardzo przypomina nasze śledziki. Podaję przepis - koniecznie spróbujcie! Ja zamierzam w tym roku na święta zrobić taką właśnie rybkę, więc możecie totalnie zaskoczyć rodzinę przy wigilijnym stole! A i nie koniecznie przy wigilijnym, bo kokoda jest świetna alternatywą na każda kolację i super się sprawdza w upały, bo musi być podawana schłodzona. Polecam!


Przepis:

Składniki na dwie porcje:

  • 200 g surowej białej ryby (bez skóry i ości) np. snappera, ale z powodzeniem może to być np. dorsz lub halibut

  • sok wyciśnięty z dwóch limonek

  • ½ szklanki mleka lub śmietanki kokosowej (dobrej jakości)

  • łyżka jogurtu naturalnego - jeśli uznasz, że mleczko jest za słodkie

  • mała cebula, najlepiej czerwona, drobno posiekana

  • posiekane pomidorki

  • chili, pokrojone w krążki (jeśli lubicie)

  • szczypior

  • szczypta soli morskiej

  • świeżo mielony pieprz

  • kostki ananasa, jeśli chcecie podpić smak odrobiną słodyczy, ale niekoniecznie

Jak przyrządzić:

Kroimy rybę na małe, centymetrowe kawałki, mieszamy z sokiem z limonki (sok powinien całkowicie zakrywać rybę). Szczelnie zamykamy, odkładamy do lodówki, marynujemy około 6 do 8 godzin, najlepiej całą noc. Po wyciągnięciu z lodówki dodajemy pozostałe składniki, dokładnie mieszamy. Serwujemy od razu, na liściu sałaty. Bula!



Więc pierwsze trzy dni spędziliśmy na samych przyjemnościach, lenistwie na plaży, kąpieli w cieplutkich i krystalicznie czystych wodach oceanu, oglądaniu zachodów słońca i integracji w lokalnych beach barach.

Po tygodniu każdy już nas kojarzył i witał, jak swojego! Spędziliśmy tu na prawdę dużo ciekawych wieczorów. Zajadaliśmy pyszności, piwo, rum i tequila lała się strumieniami, było mnóstwo tańców, dobrej muzyki, śmiechu i serdeczności - zresztą zobaczcie sami:

Po tym odpoczynku odebraliśmy samochód i ruszyliśmy na wycieczkę dookoła wyspy, ale o tym przeczytacie już w następnym odcinku! Bula!


Jeśli poszukujesz praktycznych wskazówek o tym jak zorganizować wakacje na Fidżi napisz do mnie na adres misiax.travel@gmail.com - z chęcią pomogę!

77 views1 comment
bottom of page