top of page

Fidżi - Republika Ludzi Szczęśliwych 2 ❤️❤️


Po kilku nerwowych chwilach odebraliśmy w końcu swój samochód. Dlaczego nerwowych, bo firma pośrednicząca w wynajęciu bardzo, ale to bardzo chciała nas oszukać na terminie wynajmu samochodu i okraść nas z kilku godzin. W skrócie mówiąc uważajcie na firmy, które operują przy rezerwacji 12-godzinnym zegarem używając skrótów A.M lub P.M. i na tą konkretną firmę z Łotwy economybooking.com (specjalnie nie podstawiam linka, żeby im reklamy nie robić). Oszuści!!!

Ale na szczęście lokalny właściciel samochodów na wynajem okazał się rodowitym, przemiłym Fidżyjczykiem i super się z nim dogadaliśmy. Nie dość, że wydłużył czas wynajmu to jeszcze dostaliśmy lepszy samochód niż rezerwowaliśmy!

Szkoda tylko , że zwiedzanie zaczęliśmy od złapania gumy! 😀

Zdarza się.

Trochę pełni obaw zaczęliśmy szukać zakładu wulkanizacyjnego. Jak ktoś kiedyś gdzieś na destynacji wynajmował samochód wie, z jakimi kosztami może wiązać się nawet niewielkie i niewinne uszkodzenie auta. Firmy wynajmujące uwielbiają zdzierać z klientów w takich sytuacjach.

Pokręciliśmy się chwile po Nadi i wybraliśmy mały skromny sklepik z oponami. Po krótkiej rozmowie, właściciel poinformował nas, że oni tylko sprzedają i wymieniają opony na nowe, nie naprawiają ich, ale w sumie to nam mogą naprawić. O tak o, bo są po prostu mili. I jeszcze nam krzesełka wystawili, żebyśmy czekając mogli sobie siąść w cieniu. I jeszcze wzięli za to jakieś śmieszne pieniądze, gdzie my nastawieni byliśmy na super koszty!

Jak ja kocham tych ludzi ❤️


Jeszcze przed wylotem na wyspy wymyśleliśmy sobie, żeby jedną noc przespać na hamaku na plaży. Naprawdę! Po to tylko wzięłam jeden bagaż główny, by spakować w niego dwa hamaki i śpiwory.

Na dużej Fidżi są dwie główne drogi, którymi można objechać wyspę dookoła. Z miejscowości Lautoka na wschodzie przez Nadi do stolicy Suva na zachodzie wyspy, ciągnie się Queens Road. Natomiast z Suvy w kierunku zachodnim, a potem północnym z powrotem do Lautoki prowadzi King's Road.

Pierwszego dnia wybraliśmy południe wyspy, więc ruszyliśmy Queens Road wzdłuż wybrzeża w kierunku stolicy republiki, wspominanej Suvy.

Nieświadomi jeszcze do końca jaki jest faktyczny stan dróg na wyspie, na mapie Google wybraliśmy najbardziej według nas odległe miejsca, gdzie wydawało nam się, że moglibyśmy spędzić romantyczną noc na dzikiej plaży. Początkowo zwiódł nas dobry stan głównej drogi, ale jak tylko zjeżdżaliśmy w jakąkolwiek pierwszą boczną dróżkę w kierunku oceanu trafialiśmy na szutrowe, wijące się między gęstą dżunglą ścieżki.

Szybko też okazało się, że jeśli już na mapie widzieliśmy okazałą plażę była ona "zajęta" przez wybudowane tam ekskluzywne resorty. Miejscowy mówił nam, że na teren każdego hotelu każdy może wjechać i skorzystać z plaży, bo wszystkie plaże na Fidżi są publiczne. Ale te hotele naprawdę są wypasione. Ja w swoim życiu widziałam bardzo dużo hoteli w kilku krajach o różnych standardach, ale te tutaj, szczególnie na południu wyspy, były... no na wysokim poziomie. I szczerze mówiąc bardzo nas to onieśmielało. Nam - takim dzikom z Europy nauczonym, że na teren hotelu nie można wejść nie będąc gościem, a co dopiero na teren plaży (no bo umówmy się, w większości europejskich krajów tak jest) - nie mieściło się to w głowie. Po prostu czuliśmy się bardzo niekomfortowo wjeżdżając na obszar tych resortów. Niby znajomy kelner powiedział nam, że gdybyśmy zagadali z obsługą hotelu, dali im parę dolców to pozwoliliby nam przespać się na plaży koło hotelu, ale też nie do końca nam o to chodziło.

Natomiast tam gdzie przy plaży nie było obiektów hotelowych, na końcu drogi zawsze była jakaś wioseczka mieszkańców. Z nimi pewnie też byśmy się dogadali, ale tu natomiast czuliśmy się jakbyśmy wchodzili komuś z butami do domów.

Te wioseczki są takie malutkie, biedne domki jeden obok drugiego, sklecone z byle czego, przykryte blachą falistą lub liśćmi trzciny cukrowej lub palm. Zdarzało mi się przypadkiem zajrzeć do jednej czy drugiej chaty, bo dosłownie droga prowadziła pod drzwiami... właściwie w tych domkach nie ma drzwi, czasami wiszą kotary więc widziałam, co ludzie mają w środku. A mają nie wiele. Posłania z jakiś kocyków na ubitej ziemi, czasem jakiś stolik i krzesełka, kącik do gotowania i właściwie nic więcej. To jest biedy kraj i trzeba to sobie powiedzieć. PKB Fidżi to 4,4 mld USD, dla porównania PKB Nowej Zelandii to 212 mld USD, a Polski to prawie 600 mld USD (dane na 2020r.). Kraj żyje głownie z turystyki. Zazwyczaj obok tych wielkich resortów, budują się w szybkim tempie małe wioseczki z byle czego i wygląda to tak, że po jednej stronie ulicy masz piękną bramę i wjazd do ekskluzywnego resortu, a po drugiej kilka domków, w których mieszka obsługa. Minimalna krajowa to około 950 FJD (625 AUD), czyli jakieś 2 tys. zł. Stawka minimalna za godzinę to 2.32 FJD - (4,88 PLN). Jest to 1,53 AUD, a w Australii najniższa stawka za godzinę to 25 AUD. Wyobraźcie sobie teraz, jakie pieniądze mogą zostawiać tu turyści z takiej Australii, Stanów czy Europy. Dla nich to prawdziwy raj na ziemi. Mimo to, Fidżi jest określane jako kraj o średnich dochodach i jedną z bardziej rozwiniętych gospodarek wyspiarskich na Pacyfiku.

Ale obserwowałam tych ludzi i zadawałam sobie takie pytanie: "Co to znaczy być biednym?" Z naszego punktu widzenia, czyli ludzi mieszkających w krajach rozwiniętych cywilizacyjnie czy są biedni? Tak. Ale czy z ich puntu widzenia oni czuli się biedni?! Chyba nie. Im po prostu nic więcej do życia tam nie trzeba. Mają swoją ziemie i to jest najważniejsze. Dach nad głową może i byle jaki, ale jak przyjdzie huragan i go zmiecie to nie szkoda i zaraz się nowy odbuduje. Ocean ich wykarmi. To ludzie bezwzględnie związani z oceanem. Ziemia ich wykarmi, przy ulicy rosną palmy z kokosami, trzcina cukrowa jest wszędzie, każdy uprawia sobie jakieś tam poletko z maniokiem, mają trochę bydła i drobiu. Jak trzeba dorobić to pójdą do hotelu, na budowę, do sklepu, pohandlują rękodziełem, pooprowadzają turystów i jakoś się żyje. Bez tej gonitwy szczurów. Może maja mniej, ale na pewno są bardziej szczęśliwi. O wiele, wiele bardziej niż my...

Wracając do naszej wycieczki.

Mieszkańcy siedzieli na ziemi przed domkami i obserwowali nas z nieukrywanym zdziwieniem, co tu robi dwóch białasów w samochodzie. Nawet nie wyciągałam aparatu, bo było mi wstyd jeszcze świecić im kamerą po twarzach. Słyszałam, że na wyspie jest taka tradycja, że żeby zostać przyjętym na teren wioski starszyzna musi wyrazić zgodę, a goście powinni przynieść jakiś podarek - najczęściej jest to korzeń kavy. Bardziej nieświadomi turyści niestety przywożą słodycze dla dzieci, co jest kompletną głupotą. Nigdy tego nie róbcie w biedniejszych. Te dzieci mają praktycznie zerowy dostęp do usług dentystycznych, robicie im krzywdę po prostu.

Niektórzy turyści przywożą dla nich ubrania lub przybory szkolne i to już ma większy sens.

My w tych wioskach czuliśmy się jeszcze bardziej skrępowani niż w tych resortach. No, jak dziki z lasu. Kiedy mieszkańcy podchodzi do nas z ciekawością, udawaliśmy głupich i pytaliśmy o drogę. 😀

Teraz jestem przekonana, że gdybyśmy powiedzieli o co nam chodzi, że chcemy tylko zostać na noc na plaży, przyjęli by nas i ugościli jak własną rodzinę i zapewne nie pozwolili spać pod gołym niebem, tylko zaprosili do domów. Ale zabrakło nam odwagi.


Tego dnia dojechaliśmy prawie do stolicy do Suvy, ale ponieważ zwiedzanie wszystkich odległych wioseczek trudno przejezdnymi drogami zabrało nam bardzo dużo czasu musieliśmy po nocy wracać do naszego hostelu.

Podsumowując południe wyspy mogę stwierdzić, że ten obszar jest bardzo turystyczny. Wybrzeże jest bardzo ładne z szerokimi plażami, przy których jest najwięcej na całej wyspie hoteli i to tych flagowych: InterContinental, Hilton, Sheraton, Raddison. Właściwie tu, wzdłuż południowego wybrzeża tętni całe turystyczne życie. Stąd dojedziecie i na ukryte w dżungli magiczne wodospady lub wybierzecie się na wspinaczkę na najwyższy szczyt wyspy, czyli Tomanivi - Górę Wiktorii (tylko z przewodnikiem, bo się zgubicie). Nadi i Port Denarau to serce wysypy. Znakomita część turystów decyduje się na tak zwany "island hopping", czyli przeskakiwanie pomiędzy wyspami. Szczerze polecam tę formę zwiedzania, ale na to potrzeba co najmniej dwóch tygodni, bo wypadałaby spędzić na poszczególnych wysepkach przynajmniej trzy dni, bo każda jest inna i oferuje inne doznania. Fidżi to jedno z najlepszych miejsc na świecie do wyspowego skakania. Setki tropikalnych wysp Fidżi na południowym Pacyfiku mogą pochwalić się spektakularną scenerią, turkusowymi wodami, tradycyjną kulturą Fidżi, nieskazitelnie białymi plażami i tętniącym życiem koralowym do odkrycia. Szczególnie ciąg wysp wzdłuż zachodniego wybrzeża Viti Levu (kontynentalnej Fidżi), zwanych wyspami Yasawa i Mamanuca, oferuje podróżnikom to, co najlepsze na Fidżi.

Jak będziemy się wybierać na Fidżi jeszcze raz to od razu chyba na trzy tygodnie, żeby to wszystko zobaczyć. A najlepiej to jak popłyniemy tam własną łódką i każdą z tych wysp i wysepek dosłownie opłyniemy dookoła! 😀

Kolejnego dnia ruszyliśmy w przeciwnym kierunku , czyli na północ. Objechaliśmy od wybrzeża Górę Wiktorii i właściwe to cały dzień przestaliśmy w korkach, bo co rusz trafialiśmy na jakieś remonty dróg. Północ zdecydowanie jest bardziej przemysłowa, jest tu dużo pól uprawnych, zakładów, szkół, domy też takie solidniejsze, murowane i całkiem pokaźne. Zdecydowanie jest to bogatsza część wyspy. Niestety nadal nie mogliśmy znaleźć miejsca na nasz nocleg na plaży. Z tej strony praktycznie nigdzie nie było zejść do plaży, za to były bardzo ładne widoki z klifów.

A banany rosły przy ulicy, o tak:

I tak sobie jechaliśmy przed siebie, aż w sumie nagle zrobiło się dość późno i nie opłacało się już wracać do naszego hostelu. A plaży nadal brak, więc zaczęliśmy szukać noclegu. Na tej części wyspy jest dosłownie może z 10 małych moteli, ale dowiedziałam się o innej formie spędzenia nocy. Otóż bardzo często mieszkańcy oferują spanie w swoich domach. Nie ogłaszają się oficjalnie, czasem można znaleźć numer telefonu do nich w Internecie, często po prostu przy ulicy wiszą jakieś tabliczki z informacją o "prywatnym noclegu". I podobno jest to bardzo ciekawe doświadczenie, bo faktycznie możesz zobaczyć jak wygląda życie takiej rodziny na wyspie Fidżi. Spędzasz z nimi czas, zajmujesz się dokładnie tym czym oni na co dzień, możesz spróbować najbardziej oryginalnej kuchni, śpisz na posłaniu w takich właśnie domkach i często jesteś jeszcze zapraszany na tradycyjne picie kavy oraz tańce i śpiewy. Z tego co czytałam opinie, ludzie którzy spędzili kilka dni w takich wioskach bardzo polecają takie doświadczenie. Nawet zadzwoniliśmy do jednej takiej rodziny, ale cena za jedną noc trochę ścięła nas z nóg, więc wybraliśmy niewielki, ale bardzo sympatyczny hotelik po drodze za dwa razy mniejsze pieniądze. Przed zameldowaniem wybraliśmy się po jakieś zakupy do pobliskiej miejscowości, a konkretnie do Supermarketu połączonego z Night Clubem - bardzo ciekawe miejsce. Gdy już wychodziliśmy zaparkowała obok nas pani i zapytała czy już odjeżdżamy, bo jej się okno w samochodzie nie zamyka, a boi się na 5 minut wejść do sklepu i zostawić samochód. Wiadomo, są i takie miejsca. Ale wszyscy byli tam dla nas bardzo mili. Najważniejsze w takich sytuacjach to być pewnym siebie, trochę udawać głupiego i trochę żartować. 🤭

Tej nocy przespaliśmy się, w porównaniu z naszym hostelem, wręcz w luksusach! Wiecie - łazienka tylko dla nas, szafki, lampki, Internet! Skorzystaliśmy z basenu, poleżeliśmy na leżakach, wieczorem zjedliśmy pyszną Ika - Vakulolo i przy piwku wypisaliśmy dla Was pocztówki. Bardzo fajne, spokojne miejsce, gdzie odpoczywały głównie rodziny Fidżyjczyków, czyli zero turystów. Miejsce idealne dla nas.


Na drugi dzień po skromnym, aż pysznym śniadaniu ruszyliśmy dalej na północny-zachód w kierunku stolicy, tak aby zrobić pełne kółko. Ta część wyspy podobała mi się najmniej. To znaczy Marcin mówił, że ładne widoki, bo ja to w sumie przespałam tą trasę. Droga w ogóle nie prowadziła wzdłuż wybrzeża, a te odnogi prowadzące do plaż nadawały się tylko dla pojazdów 4x4. W końcu po kilku godzinach dojechaliśmy do stolicy. Suva jest ośrodkiem przemysłowym wysp; rozwinięty jest tu przemysł spożywczy i stoczniowy. Stanowi też główny port morski kraju, skąd wywozi się cukier, koprę i banany. Ponadto znajduje się tu także port lotniczy. Liczba mieszkańców to około 95 tysięcy. I w sumie tyle. Nie wjeżdżaliśmy do centrum, ruch na ulicach był ogromny, a nam się trochę już spieszyło. Objechaliśmy obrzeża, żeby nagrać ichniejsze autobusy publiczne. Są nie lada atrakcją, nie mają okien, są kolorowo pomalowane i przyozdobione, a przejażdżka nimi podobno dostarcza dużo atrakcji.

To był nasz ostatni pełny dzień na wyspie. Nie udało nam się spać w hamaku na plaży, a ja już trochę marudziłam, że siedzimy tylko w samochodzie, a marzyłam żeby ostatni dzień wygrzać kości na słońcu. Postanowiliśmy więc, że poszukamy miejsca do nurkowania. Z tym na Dużej Fidżi niestety też jest nie za łatwo. Żeby zobaczyć podmorskie cuda trzeba jednak wypłynąć trochę w głąb morza. Rafa znajduje się w zasięgu wzroku i faktycznie widać ją z brzegu, ale jednak jest za daleko by płynąć wpław. W końcu znów trafiliśmy na to miejsce z tym dużym drewnianym molo, które widzieliście w poprzednim filmie. I miałam szczere chęci, żeby wejść, nawet potencjalnie jadowity wąż pływający tuż przy brzegu mnie nie wystraszył, ale pokonał mnie odpływ. Największy chyba jaki tam widzieliśmy. Nie dało się pływać. Nie udało się.

Na tym etapie byłam już mocno rozczarowana tym dniem.

Żeby poprawić sobie humor, zaczęliśmy brać na stopa autostopowiczów. Przeważnie podwoziliśmy Fidżyjczyków, którzy jechali z lub do pracy w różnych hotelach. I opowiadali nam o sobie, o tym gdzie pracują, o tym jak niefajnie było w czasie COVID-u, o swoich rodzinach i o tym co lubią robić w wolnym czasie. Zabraliśmy też przesympatyczne małżeństwo - Ruth i Jospeha. Jechaliśmy z nimi 45 minut i dużo rozmawialiśmy. Oni nas pytali jak wyglądają zimy w Polsce i co się dzieje na Ukrainie, a my pytaliśmy o ich politykę i obyczaje. Pytam w pewnym momencie, jak duże mieliście wesele, bo u nas było prawie 200 gości, na co Ruth z politowaniem powiedziała: "Dziewczyno, u nas było 800! Pięć wiosek się zeszło!". Następnie rozmowy zeszły na kulinaria. Przyznałam, że nie udało nam się spróbować tradycyjnego Lovo (czyli pieczone na kamieniu w liściach banana kurczak, ryba albo inne mięcho z maniokiem), na co oni od razu zaczęli nas zapraszać na wieczór do siebie, bo właśnie dziś będą robić lovo, gdyż maja małe święto. Ich najstarszy syn zostanie dzisiaj "odstawiony od cyca" i cała wioska z tej okazji będzie się bawić. Co za świetna okazja do świętowania. Pociągnęłam temat i zapytałam o inne tradycje związane z dziećmi. Okazuje się, że kolejną imprezę dla syna będą urządzać, kiedy będzie miał około 10-11 lat - kiedy odbędzie się obrzezanie. Co ciekawe tylko najstarszy syn w domu poddawany jest temu zabiegowi. A co z dziewczynkami? - zapytałam. Dziewczynki też mają swoje święto, kiedy stają się kobietami. Na co odparłam, że ja też chciałabym mieć takie święto. Dlaczego u nas tego nie ma?!

Bardzo, ale to bardzo nas zapraszali. I to nie była kurtuazja, naprawdę dało się wyczuć, że bardzo by chcieli nas ugościć. Gdyby to nie była nasza ostatnia noc i nie musielibyśmy wracać do hostelu, żeby się pakować na pewno byśmy skorzystali z tego zaproszenia! Bardzo żałuję, że nie poznaliśmy ich wcześniej.

Na koniec nasi stopowicze zapytali czy piliśmy już kave. Ze wstydem przyznaliśmy, że jeszcze nie. Powiedzieli nam, że jest takie przysłowie "że jeśli nie piłeś na Fidżi kavy, to znaczy że nie byłeś na Fidżi". Obiecaliśmy im, że spróbujemy i wypijemy ich zdrowie.

No więc mieliśmy już plan na ostatni wieczór.


Kava - czyli pieprz metysowy, a właściwie to jego korzeń. Korzeń rośliny służy do produkcji napoju o właściwościach uspokajających, znieczulających i euforycznych (tak chce się po niej spać i tańczyć jednocześnie i jest się bardziej wyczulonym na muzykę i dźwięki). Jego aktywne składniki nazywane są kawalaktonami, po których z fizycznych objawów lekko drętwieje język, a niektórym też okolice genitaliów, co podobno wzmaga doznania łóżkowe.


(Tak mi teraz przyszło do głowy... Czyż miesięczna dostawa kavy do polskich domów, nie rozwiązałaby kwestii 500+?! I jeszcze Polacy by się wyluzowali. Wyobrażacie sobie uśmiechniętych, wyluzowanych Polaków na ulicach?! I dzieci by z tego były! Takie marzenia...)


Wracając do kavy - korzeń rozdrabnia się na drobny proszek, a następnie miesza ze świeżą wodą w naczyniu zwanym Tanoa, czyli misie wykonanej z drewna palmy kokosowej. Kava, od tysięcy lat używana w regionie Pacyfiku w celach leczniczych i relaksacyjnych, ma też znaczenie kulturowe, religijne, a nawet polityczne. Żadne ważne spotkanie polityczne, wizyta na wysokim szczeblu czy konferencja nie odbędzie się bez rytuału kavy. Właśnie - rytuału, bowiem spożywaniu napoju towarzyszy prawdziwa ceremonia związana z jej przygotowywaniem, podaniem i konsumpcją. Tradycyjnie korzeń rośliny był przeżuwany przez chłopców i poddawany fermentacji z dodatkiem wody. Dzisiaj - podobno!mam nadzieję - jest on mielony mechanicznie, a powstały proszek wsypuje się do woreczka filtracyjnego i wielokrotnie moczy w wielkiej drewnianej misie z zimną wodą. Bogatą historię kavy ma także zastosowanie lecznicze. Stosowana jest w ramach walki z zaburzeniami lękowymi oraz zaburzeniami nastroju. Coraz więcej badań wskazuje na jej skuteczność w łagodzeniu depresji, alkoholizmu, bezsenności i agresji. Łagodzi infekcje, bóle mięśni, głowy, menstruacyjne oraz łagodzi objawy PSM. Działa relaksująco i odprężająco, obniża poziom stresu. Nie ma właściwości uzależniających. Jej dobroczynne działanie doceniali również marynarze. Uczestnicy wypraw Jamesa Cooka spożywali napój z kavy, aby łagodzić objawy choroby morskiej oraz minimalizować negatywne stany psychiczne spowodowane długotrwałą rozłąką z rodzinami i domem.

I jeszcze na koniec dodam hawajskie powiedzenie:


"The man who drinks kava is still a man, but the man who drinks liquors becomes a beast."

(Człowiek, który pije kavę, pozostaje człowiekiem, ale ten który pije alkohol staje się bestią)


Czemu o tym wszystkim piszę?! Bo od 2016 roku kava została zalegalizowana i dopuszczona do sprzedaży na terenie Polski (jako ostatni kraj w całej UE). Więc ja polecam. Jeśli nie chcecie pić kavy w postaci napoju (smak nie jest wybitny, trochę jak woda z błotem, ale jak ktoś pije na co dzień zioła, to nie będzie miał problemów - mi to przypominało szałwie) to dostępne są również suplementy diety w postać tabletek. Oczywiście zapoznajcie się z przeciwskazaniami, bo kava może obciążyć wątrobę. Jak wszystko w nadmiarze. A i poczytajcie o szlachetnych odmianach i sposobie przygotowywania, bo jest bardzo ważny.


Teraz już chyba rozumiecie dlaczego ludzie na Fidżi są tacy szczęśliwi?! Czy to zasługa kavy, czy może pięknych plaż, oceanu, czystego powietrza i nieprzetworzonej żywności, braku pośpiechu i pogoni za pieniądzem? Na pewno to wszystko ma wpływ na to cudowne miejsce. Ale ja myślę, że tak naprawdę to są po prostu ludzie o dobrych sercach, którzy mieli to szczęście, że urodzili się w raju. Nigdzie indziej nie spotkałam się z takim ciepłem, serdecznością, szczerością, otwartością, bezinteresowną troską i szczerym śmiechem. Polecam, polecam ten zakątek świata z całego serca. Choćby człowiek musiał pięć lat oszczędzać i żreć suchy chleb z wodą, to warto. Ja zamierzam teraz przez następne pięć lat właśnie tak głodować, bo chce tam wrócić. Chce zobaczyć pozostałe wyspy Melanzeji, Polinezji i Mikronezji, poznać ludzi i ich kulturę i zakochiwać się za każdym razem.


Wyspy Szczęśliwe istnieją i są najwspanialszym miejscem na ziemi!


Jeśli poszukujesz praktycznych wskazówek o tym jak zorganizować wakacje na Fidżi napisz do mnie na adres misiax.travel@gmail.com - z chęcią pomogę!


70 views2 comments
bottom of page