Jak wyjechać do Australii? Cz.1
Większość z Was, po oswojeniu się z naszą odpowiedzią na standardowe:
-„Hej, co słychać?”
- „A po staremu. Wyjeżdżamy do Australii!” - zadawała drugie pytanie:
-„Co k#$%wa?!” – co odczytuję, jako zwykłe: „Ale skąd ten pomysł?!”

No właśnie, skąd? W trakcie tegorocznej majówki (2018) na moim ukochanym Grochowie, na tradycyjnego grilla wpadła para naszych starych przyjaciół z malutką córką. I opowiadają, że ich ziomek wyjechał parę miesięcy temu na ten odległy kontynent, że jest spoko i może wy też byście pojechali? No jasne, że byśmy pojechali, ale to chyba nie taka łatwa sprawa, ale spróbować warto.
Następnego dnia, postanowiłam przyjrzeć się sprawie bliżej. Z racji, że wspomniany wcześniej ziomek, jest również naszym znajomym, mieliśmy informacje z pierwszej ręki. I to okazało się kluczowe dla całej sprawy. Także dzięki Emil!
No tak - to też, ale wszystko ma trochę głębsze korzenie.
Nie pamiętam kiedy pierwszy raz usłyszałam o Australii, ale byłam małym gówniakiem. To zapewne był jakiś film przyrodniczy (uwielbiam) w TV, (jeszcze wtedy na topie byli Gucwińscy), ale mógł być to również stary atlas stworzeń morskich, gdzie najstraszniejszym stworzeniem na świecie wtedy była dla mnie ta ryba:

Czyli anglefish - żabnica po polsku. Takie coś z lampką na głowie. Pamiętam, jakie wrażenie na mnie zrobiła i pomyślałam, mając jakieś 5 lat: „Wow, fajnie by było zobaczyć to na żywo!” Spokojnie, wygląda trochę groźnie, ale ma jakieś 10 cm i poluje głównie na krewetki i w sumie żabnice można też spotkać w Bałtyku, no ale…
Bałtyk jest zimny i widoczność słaba…:)
W każdym razie, mniej więcej w taki sposób dowiedziałam się o Wielkiej Rafie Koralowej. I się zaczęło. Ocean mnie fascynuje od zawsze. Jego ogrom, potęga, fakt że praktycznie nic o nim nie wiemy, że jest niezbadany jak obszar innej planety, że człowiek go jeszcze nie okiełznał, że może zabić albo może pomóc Ci przetrwać, że jego fale mogą koić albo być śmiertelnie niebezpieczne. I że ocean ma za nic nasze ludzkie podboje i chęć władania wszystkim. Jest dużo potężniejszy niż ludzka chciwość. LOL, trochę pojechałam! :D
Więc jak tylko pojawiła się okazja wyjechania przynajmniej na kontynent, przy którym rafa ta się mieści (dzieli mnie jeszcze od tego marzenia 2 tysiące km i brak pieniędzy, ale to już bliżej niż z Polski) to zaczęłam działać szybko. Oj szybko! Taka okazja już się nie nadarzy.
Postaram się Wam opisać po kolei, jak do tego doszło, na czym się skupiliśmy, ile nas to kosztowało i ile czasu zajęła nam organizacja. Może znajdziecie tu jakieś wskazówki dla siebie. Ale ostrzegam - wpis będzie długi i chaotyczny i pewnie go podzielę na kilka postów, ale nie da się inaczej. Nie da i już. Powiedziałam.
Wiza. No jakby jest najważniejsza.
Wspomniany Emil polecił nam agencje imigracyjną – Australia Study, z której sam skorzystał. Właściciel agencji - Wojtek - założył ją 20 lat temu i od tamtej pory pomaga w organizowaniu wyjazdów do Australii. Ja szczerze polecam ich usługi. Kontakt jest sprawny i profesjonalny, a całość organizowania papierów przy asyście przemiłego i zaangażowanego Adriana, zajęła nam około 2 miesięcy. Agencja, co ciekawe, nie pobiera prowizji za swoje usługi. Jak zarabiają?! Nie wiem, nie pytałam. :) Prawdopodobnie szkoły, za sprzedane kursy, coś im odpalają. My zdecydowaliśmy się na wizę studencką dla mnie, łączoną z wizą partnerską dla Małża, tzw. wiza sub 500. Tych wiz tutaj są miliony, a każda ma 1000 innych warunków do spełnienia. Ja po wejściu na stronę rządową Australii poddałam się po trzech godzinach szperania po niej! (Podobno są ludzie, którzy potrafią zorganizować sobie wizę sami – no szacun moi drodzy.) Najlepsza chyba jest wiza sponsorowana/zaproszenie od pracodawcy. Jeśli masz fach w ręku z udokumentowanymi latami doświadczenia lub Twój zawód znajduje się na liście zawodów pożądanych – Twoje szanse rosną.
Co należy dodać do wizy? Wszystko. Wszystko, co może się przydać. Po prostu zeskanuj całe swoje życie: akt urodzenia, małżeństwa, świadectwa ze szkół – od maturalnego do dyplomów, wszelkie dokumenty potwierdzające tożsamość: prawko, paszport, dowód; potwierdzające Twoje kwalifikacje, świadectwa pracy, rekomendacje, ostatnie badania, rozliczenia podatkowe, wypisz kursy, szkolenia, kraje które odwiedziłeś łącznie z datami wyjazdów, informacje o Twojej rodzinie – dane z dowodu rodziców i rodzeństwa, stan konta, deklaracje czy rodzice Ci na przykład przepiszą coś w spadku, umowę na samochód, telefon, cokolwiek co może mieć znaczenie. Im więcej, tym lepiej. I to wszystko przyda Ci się tylko i wyłącznie do wniosku o wizę. Bo potem, jak już wejdziesz na teren tego kraju, cała Twoja przeszłość i dotychczasowe doświadczenie przestaje się liczyć.
Następnie musisz napisać "Letter of Offer" do urzędnika imigracyjnego. Czyli dlaczego tu chcesz przyjechać, co ten wyjazd Ci konkretnie da (ja wyciągałam statystki, jak znajomość języka angielskiego wpłynie na moją sytuację zawodową po powrocie do kraju i normalnie rysowałam wykresy, jak na zaliczenie ze statystyki) i co najważniejsze – dlaczego i czy na pewno, i po co, i do kogo i kiedy wrócisz do kraju! Przekonaj urzędnika, że nie masz zamiaru siedzieć tutaj na ich garnuszku, że jesteś odpowiedzialny, chcesz skorzystać tylko z ich najlepszego systemu edukacyjnego na świecie oraz (na czas nauki) wspomóc ich PKB Twoimi ciężko zarobionymi na utrzymanie pieniędzmi.
No ciężko się to pisało, ale agencja pomaga – mają w tym doświadczenie. Mój list do urzędnika miał trzy strony takich bzdur. Ale udało się!
Jeszcze na koniec egzamin do szkoły, który piszesz on-line, składasz wszystko do kupy i czekasz na decyzję. Złożyliśmy wizę 13 lipca 2018. Czas oczekiwania: od trzech dni do trzech miesięcy. Tydzień później, w niedzielę rano zadzwonił do mnie z Adelaidy Adrian, z pytaniem czy złożyłam już wypowiedzenie w pracy. Mówię, że noooo, yyy jeszcze nie, a co? To dobrze – odpowiedział. Myślę sobie: dupa, rafa jeszcze musi poczekać.
To dobrze, bo musisz zebrać, jak najwięcej kasy – lecicie do Australii!!!
Lot. Na drugi koniec świata.
Po otrzymaniu wizy, zaczęliśmy szukać biletów lotniczych. My mieliśmy dużo szczęścia, bo na wizę czekaliśmy dosłownie tydzień. Gorzej, jak złożysz aplikacje, odpowiedzi nie ma, rzucasz pracę, szkołę, żegnasz się z rodziną, odpowiedzi nie ma, pakujesz walizki, robisz pożegnalna imprezę i na cztery dni przed wylotem dostajesz wizę. Albo odmowę. Znam i takie przypadki.
Ale my, jak wspomniałam, mieliśmy na wszystko około dwóch miesięcy do wylotu, a czasu i tak nie starczyło. Nie da się. Mówię Wam – nie da się w dwa miesiące zamknąć dotychczasowy rozdział Twojego życia i zacząć wszystko od nowa. Ale do tematu. Na początku oczywiście szukaliśmy biletów najtańszych. I są. Powiedzmy. Tzn. są na pierwszy rzut oka. Latają z Europy tanie linie lotnicze Scoot, gdzie bilet w jedną stronę kosztuje około 1 800 zł i nawet lecisz krócej niż 48 h. Ale, jak to w takich liniach – musisz wykupić bagaż, bo trochę słabo z podręcznym na drugi koniec świata, musisz wykupić posiłki, bo na kanapce z lotniska i butelce wody też się nie uda, polecam też wszelkie formy rozrywki (książki, iPody, tablety), bo serio ileż można patrzeć na chmury, a na koniec jeszcze warto mieć kołnierz do spania i przynajmniej ciepła bluzę do przykrycia oraz zdolność do składania się jak scyzoryk do spania w pozycji siedząco - embrionalnej. Ale da się.
Po podliczeniu wszystkiego (dokupienie posiłków i bagażu) wyszło nam, że z 1 800 zł robi się 2 800 zł, a za te pieniądze można już znaleźć rejsowy lot. I z odrobiną szczęścia i przy lustrowaniu wyszukiwarek lotów co 10 sekund znalazłam bilety w jedną stronę Singapore Airlines za niecałe 2 708 tys. za osobę ze wszystkim. A jeszcze na drugi dzień od zakupu linia ta wygrała konkurs na najlepszą linie lotniczą tego roku! Double win!
Lecieliśmy jakieś 30h z przesiadką w Singapurze. Trochę już latałam, ale najdłużej siedziałam w samolocie 7h i trochę mnie połamało (mam 180 cm wzrostu), więc nie ukrywam, że miałam obawy. Na szczęście zupełnie niepotrzebnie. No, po za początkiem lotu z Warszawy do Frankfurtu naszymi rodzimymi liniami, gdzie oczywiście mieliśmy opóźnienie i ja już miałam pełne gacie, że nie zdążymy na przesiadkę. Ale udało się, z językami na brodzie, ale się udało.
Lot okazał się bardzo przyjemny, mimo że w klasie ekonomicznej. Serdecznie polecam linie Singapore Airlines. Panie doskonale wiedzą co robić, żeby uspać cały samolot, jak dzieci w żłobku i mieć spokój przez cały lot. Na dzień dobry wita Cię przemiła Pani podająca parujący, ciepły ręcznik do przemycia twarzy i rąk po oczekiwaniu na boarding. Taka możliwość odświeżenia jest boska! Oczywiście dostajesz również zestaw podróżny, który zawiera słuchawki, poduszki, kocyk, zatyczki do uszu, kołnierz do spania, przybory do higieny (mydełko, pasta, szczoteczka i coś tam jeszcze) i uwaga: skarpetki! Bez-uciskowe skarpetki! No bajka :)
Po odświeżeniu zaczyna się start lotu, a po osiągnięciu odpowiedniego pułapu – panie serwują posiłek. Jak na samolotowe jedzenie, nie ma co narzekać, ja się śmiało najadałam. Ponieważ startowaliśmy koło 22.00 można było to uznać za kolacje. Wiadomo, po kolacji herbatka, jakieś piwko czy tam winko. Panie kazały zasunąć wszystkie rolety w oknach, przyciemniły światła, podniosły temperaturę, każdy odpalił sobie jakiś film na tablecie na siedzeniu i po dwóch godzinach wszyscy spali jak susły.
:D
I tak minęło 10h, trochę przysnęliśmy, trochę obejrzeliśmy filmów i jakoś zleciało. Około godziny 7.00 Panie światła rozjaśniły, temperatura nagle zrobiła się rześka i budząca, a zapach kawy roznosił się już po całym pokładzie. Wjechało śniadanie i właściwie tuż po nim, już lądowaliśmy w Singapurze. Tam mieliśmy oficjalnie 5 godzin na przesiadkę, ale czas jakoś tak zleciał na poszukiwaniu terminala, Internetu, toalecie, że w sumie zdążyliśmy wypić jedno piwo i już trzeba było lecieć na kolejną odprawę.
Tutaj opowiem małą historyjkę, gdzie przy odprawie prawie dostałam zawału. Więc, stoimy w kolejce przy taśmie na singapurskim lotnisku (podobno najładniejszym na świecie, z basenem na dachu i ogrodem botanicznym z motylami... Nie mieliśmy czasu nic zobaczyć. :/ Wrzucam na taśmę podręczny i nerkę z portfelem i dokumentami. Kompletnie na luzie. Bo przecież nic tam nie mam, zresztą wszystko przeszło już dwie kontrole. Nerka wraca. Jeden raz. Drugi raz. Co jest, sobie myślę?! Pani wyciąga portfel i wrzuca w skaner. Portfel wraca. Y, ale że o co chodzi?! Pani migowym pokazuje, żebym go otworzyła i pyta się czy mam nóż w portfelu?! Ja oczy w słup! Nóż???? Jaki kuźwa nóż??? Ona mówi, że ostre i niebezpieczne narzędzie, proszę wyciągnąć wszystko z portfela. A że mały nie był, z milionami kieszonek i powtykanymi wszędzie kartami, zaczęłam go opróżniać. Gorąco mi się zrobiło, przed oczami stanęły warunki malezyjskich aresztów, w głowie skan, że przed wyjazdem wyrzuciłam wszystko co niepotrzebne przecież, a już na pewno mały pilnik do paznokci!
Szperam, szukam, zaglądam. I jest.
Jest kużwa!
Stalowa karta survivalowa.
Schowana gdzieś w sekretnej przegródce portfela.
Co to jest?! A o takie gówno:

Nawet nie wiem skąd to miałam, ale znając mnie wsadziłam to do portfela z myślą: na pewno kiedyś się przyda, będę musiała napiłować gałęzi na ognisko w lesie, odmierzyć coś odmierzarką, która nie wiem do czego służy, lub po prostu nie będę miała otwieracza do piwa.
Taka ze mnie spryciula.
Brak słów. Serio, nauczka na przyszłość. Sprawdź każdą kieszeń i dziurę w każdej torebce, walizce, nerce, portfelu - bo nie wiesz na jaką kontrolę trafisz.
Zresztą daleko nie trzeba szukać. Małż, w Gdańsku miał problem z zapalniczką benzynową, która właściwie zwiedziła sobie samolotem pół Europy, a tu na locie krajowym GDN-WAW zonk! Pan mówi, proszę wyrzucić. Marcin, że nie, bo to pamiątka, że może ją rozebrać na części i przejdzie jako ozdoba. Pan łaskawie się zgodził. Ale Marcin zapytał go, ale jak to możliwe, że na żadnym zachodnim lotnisku do tej pory nie miał problemów, na co Pan mu odpowiedział: "No widzi Pan, a oni mają zamachy, a u nas jest porządek."
Musiałam się schylić, że niby buta zawiązuję, żeby panu ochroniarzowi z sumiastym wąsem, taki Pan Władek, nie parsknąć w twarz. Ale - suma summarum - argumentację miał trafną :D
Ale do tematu, bo już mi się tu druga anegdotka wkradła!
Na szczęście skończyło się na konfiskacie survivalowej karty i wpisem czegoś do lotniskowego komputerka. Nie powiem, miałam stracha czy wpłynie to na kontrolę w Sydney, ale Pani z ochrony - widząc moją minę - w notatce pewnie wpisała, że tak, owszem - miałam ostre narzędzie, ale groźna nie jestem, raczej głupia po prostu. :D
Po tej małej dawce adrenaliny wsiedliśmy koło 17.00 do kolejnego samolotu i cała rutyna zaczęła się od początku – kolacja, spanko, śniadanko – tylko w przyspieszonym tempie, bo lecieliśmy raptem 7h do Sydney.
No i największym Airbusem A380 – no robi wrażenie ta wielka cholera. A, i obiecaliśmy sobie, że powrót będzie pierwszą klasą, bo to wyglądało Marian luksusowo, że hej. Generalnie polecam bardzo, bardzo te linie. Z racji ustalonej na pokładzie rutyny w ogóle nie odczuliśmy jetlaga, a przecież polecieliśmy w końcu do przyszłości o jeden dzień (przedziwne uczucie).

Warto polować na promocje, bo na prawdę się opłacają i można złapać super cenę. (Ja tylko napomknę tutaj, że najlepiej łapać promocje na wszelkie bilety na 60-70 dni przed wylotem – nie wiem akurat czemu tak jest, ale linie lotnicze właśnie wtedy są najbardziej skore do eksperymentowania z cenami).
PS. Serdeczne podziękowania dla Magdaleny za sprawne i priorytetowe odprawienie na lotnisku :* I dla Natalii i Agnieszki za odprowadzenie do bramki bez dramatu i łez.
I całej ekipie za pożegnalną imprezę!
Luv ya! :*