ŚRODA
Po tej ciężkiej i bezsennej nocy ledwo przytomni zjedliśmy śniadanie. Znów ubraliśmy trzy warstwy ciuchów i wyszliśmy na pokład. Była piąta rano. Czas wyruszać.
Panował półmrok. Słońce dopiero wstawało zza wzgórz, które mieliśmy minąć. Było lekko chłodnawo i czasami czuć było podmuchy wiatru. Oddaliśmy mooring, Marcin odpalił silnik i ruszyliśmy w wielką toń. Nic nie zapowiadało tego, co już za około pół godziny miało się rozpocząć. Wpatrywałam się w przestrzeń pomiędzy dwiema skałami, które zbliżały się do nas i obserwowałam stan wody. Kolor oceanu był ciemnogranatowy i zmieniał się wraz z promieniami słońca wyłaniającymi się znad lądu. Płynęliśmy na razie na silniku, ale z przygotowanym żaglem, aby go rozwinąć jak tylko wypłyniemy już na Morze Tasmana.
Fale zaczynały obijać się o nas z każdej strony. Raz mniejsze, raz większe, raz z boku, raz z przodu. Wtedy zaczęłam sobie uzmysławiać, że ocean się jednak jeszcze nie uspokoił. Naprawdę nie wiem co mnie wtedy napadło, ale w przypływie nagłej troski o sprzęt elektroniczny.... wyłączyłam wszystkie kamery. Nie rozumiem swojego zachowania do dziś, ale jakoś przeczuwałam, że możemy je stracić. Siedziały zamontowane do pokładu w sumie na słowo honoru, ale być może udałoby się nagrać fajne ujęcia tego co się potem działo. A może jednak lepiej, że tego nie nagrałam. Lepiej nie widzieć jeszcze raz :P W każdym razie jeden aparat zostawiłam sobie pod ręką.
Ta oto wielka.... dziura była ostatnim moim ujęciem, bo przez następne jakieś trzy godziny nie odważyłam się oderwać rąk od pokładu. Dosłownie.
Jak tylko minęliśmy te skały i znaleźliśmy się na coastal barze, których zasady działania tłumaczyłam też tutaj, znaleźliśmy się na środku wzburzonego ujścia na ocean. Fale według prognoz miały zmaleć do dwóch metrów, jednak okazało się że nadal osiągają nawet cztery.
Z każdą pokonywaną stopą wody zaczynałam czuć coraz większy niepokój. Znalazłam sobie miejsce po lewej stronie kokpitu i przyległam do tego miejsca, jak żaba do liścia. Z minuty na minutę wraz z wielkością fal, przyklejałam się coraz bardziej do pokładu kurczowo chwytając palcami obu rąk wszystkiego, czego tylko mogłam się chwycić. Więc jedną ręką silnie trzymałam kabestan, drugą siedzenie pod tyłkiem, a obiema nogami zapierałam się o siedzisko na przeciwko. I w takiej pozycji spędziłam następne trzy godziny!
Marcin trzymał się steru i sterował. Też chyba nie siadł przez następne godziny nawet na chwilę. Byliśmy w pralce. Na dzikim rodeo. Skakaliśmy najpierw w górę, żeby po chwili ślizgać się po fali dziobem w dół. Po czym dostawaliśmy falę w którąś z burt lub pchała nas od tyłu, jakbyśmy surfowali! Na szczęście mamy dość wysokie burty i woda nie przelewała się przez pokład. Wtedy to już chyba posikałabym się ze strachu!
W pewnym momencie rozwinął nam się kawałek grota, nie za duży fragment wysunął się z lazy jacka, majtał mi nad głową tuż nad bomem i ograniczał widoczność. Marcin krzyknął do mnie:
"Wstań i schowaj ten żagiel, bo jak dostaniemy wiatr i się rozwinie to będzie problem!"
Na co ja, najodważniejszy z marynarzy, wojażer morskich fal, odpowiedziałam krótko:
"Nie."
I koniec dyskusji. Byłam tak sparaliżowana strachem, że w dupie miałam ten żagiel. Ja byłam na etapie wpatrywania się w ląd i obliczania czy i ile czasu zajmie mi dopłynięcie wpław do brzegu w trzech warstwach ciuchów na sobie!!! Taki ze mnie był w tym czasie żeglarz!!! Ha ha ha!
A propos moich obliczeń - odpowiedź brzmi: nie dopłynęłabym, mimo założonej kamizeli ratunkowej! Prąd był tak silny, że pewnie znaleźliby mnie kilka godzin później w zupełnie innym kierunku! Jeśli bym przeżyła, bo te kamizeli mają pływalność tylko przez 12 godzin, wiedzieliście o tym?! Więc szanse na cokolwiek miałam żadne. Musiałam zacisnąć zęby i jakoś przetrwać. Moim mechanizmem obronnym w sytuacjach stresowych jest całkowite zamknięcie się w sobie. Ja mam wtedy minę ciągłego myśliciela, rozbiegany, czujny wzrok i powolne, ostrożne ruchy (w sumie dobrze, że nie wpadam w panikę). Aby się uspokoić wolałam patrzeć w stronę oceanu, bo tam wydawał się spokojniejszy. Wolałam nie widzieć wielkości tych fal na tle lądu i tego jak rozbijają się o skały.
Natomiast Marcin w porównaniu ze mną był oazą spokoju. Przynajmniej na zewnątrz. No, urodzony pirat. Nie powiem, żeby był całkiem spokojny. Momentami widziałam u niego zdenerwowanie i lekki strach, co potęgowało moje uczucia, więc wolałam w ogóle na niego nie patrzeć. Odwróciłam się plecami wierząc, że kapitan ma wszystko pod kontrolą.
I tak nam minęło około czterech godzin. Było jakoś po 11.00, kiedy zaczęliśmy płynąć wzdłuż wydm Stockton Sand, które przypominam będą się ciągnęły przez najbliższe 32 kilometry. Byliśmy około dwóch mil od brzegu, fale znacznie się uspokoiły i odetchnęliśmy z ulgą. W końcu mogłam zmienić pozycję i rozprostować zdrętwiałe kończyny, a Marcin mógł siąść i dać odpocząć nogom i plecom.
Zeszłam pod pokład posprawdzać czy bardzo się nabałaganiło, wzięłam termosy z kawą i wreszcie mogliśmy rozkoszować pięknym płynięciem w południowym słońcu. Nie udało nam się niestety rozwinąć żagla, wiatr zdechł. Żeby móc tego dnia pożeglować "na szmatach" musielibyśmy wypłynąć w głąb morza około 20 kilometrów, bo dopiero tam co nieco wiało. Nie mieliśmy jednak czasu na to, żeby aż tak zboczyć z kursu. Musieliśmy wpłynąć do Jeziora Macquaire około 14.00, kiedy zaczynał się odpływ. Szlak na jeziorze jest dosyć płytki i jeśli nie zdążymy przed ujściem wody, to utkniemy na mieliźnie. No i jeszcze otwieranie tego mostu zwodzonego, które jest tylko o pełnej godzinie, trzeba się na niego umówić telefonicznie, a o godzinie 16.00 w ogóle go nie otwierają, bo jest popołudniowy ruch na ulicy.
Nie zostało nam nic innego, jak zaufać staremu, japońskiemu silnikowi Yanmar 2GM 20 i pyrkać na nim do samego końca.
Uwaga wstawiam zdjęcie z bardzo poważną miną. Taką miałam przez cały rejs, a teraz się tak z siebie śmieję, że nie mogę wytrzymać! Ale ja naprawdę byłam skupiona.
Tymczasem my w końcu mogliśmy zacząć rozkoszować się tym, co działo się wokół nas.
W końcu znaleźliśmy porozumienie z łódką i falami. W końcu zaczęliśmy się czytać i rozumieć. Uczucie kiedy w pewnym momencie łódkę od tyłu pchnęła trzymetrowa fala jest fantastyczne - surfowaliśmy na fali!!! Osiągnęliśmy wtedy maksymalną prędkość 6,8 węzłów, czyli oszałamiające 12km/h. Ale pamiętajcie, że średnia prędkość dla naszej łódki na silniku to 5/6 węzłów! I ten moment, kiedy głębokościomierz pokazuje 200 stóp wody pod kilem (60 metrów)! Co tu dużo pisać kochani - ocean jest piękny! Hipnotyzujący. Wspaniały ogrom granatu, błękitu i zieleni. Ta przestrzeń, ten odległy horyzont, ta wolność zapiera dech. Wpatrujesz się w dal i odrywasz się od wszystkiego. Jesteś tu i teraz. Zapominasz o wszystkich zmartwieniach i problemach, o całym świecie! Jest tylko potężny żywioł dokoła. Czujesz słońce na twarzy, słony smak na ustach i ten niesamowity zapach. A jednocześnie ogarnia cię niesamowity spokój. Twoje zmysły są wyostrzone do granic możliwości, ale w taki przyjemny sposób. Czujesz, że żyjesz. Naprawdę rozumiem żeglarzy, marynarzy, rybaków. Rozumiem, co ich tak bardzo ciągnie na ocean. Rozumiem, że to może być uzależniające. Rozumiem, że ludzie oceanu za tym tęsknią, że piszą o tym piosenki i książki. Rozumiem, że mimo iż bywa ciężko i niebezpiecznie, ciągle i ciągle wracają na wielki błękit. Naprawdę to rozumiem!
A jak już przypłynęły delfiny to oszalałam ze szczęścia. Było ich mnóstwo i towarzyszyły nam niemal przez całą drogę. Płynęły razem z nami, obok nas, pod nami, czasem na parę minut znikały całkowicie pod wodą by wynurzyć się sto metrów dalej, poskakać trochę i znowu do nas przypłynąć. Skakały, kręciły się i ciekawsko na nas zerkały. Nie bały się nawet odgłosu silnika. Naukowcy do tej pory nie widzą dlaczego delfiny tak bardzo interesują się jednostkami morskimi. Szczególnie tymi nie dużymi. Teorie są trzy:
poprzyczepiane do dna skorupiaki to dla nich pyszna przekąska
uwielbiają surfować na fali, która tworzy się pod dziobem łódki
lub po prostu są towarzyskie i chcą Cię poznać.
Ja się lubię przy nich drzeć, bo mają doskonały słuch, a różne okrzyki i piski bardzo je ciekawią. Są śliczne!!! Ganiałam po pokładzie z kamerką raz na jedną, raz na drugą stronę próbując je uchwycić, ale ciężko było! Ale co się napatrzyłam to moje!
Tu macie jednego, którego udało mi się złapać:
W tych, jakże miłych okolicznościach, zbliżaliśmy się do portu w Newcastle. Przecinanie morskiego szlaku handlowego nigdy nie jest dobrym pomysłem. Czasami jednak nie ma wyjścia. W takiej sytuacji byliśmy również i my. Po za tym już trochę znudziło się nam gapienie którąś godzinę na tą wielka plażę wydm Stockton Bright Sand. Myślałam, że one nigdy się nie skończą. :D Ale fakt, że są naprawdę imponujące i piękne.
Wspominałam, że Port Newcastle jest największym portem na wschodnim wybrzeżu Australii?! Na pewno na świecie są większe, ale jest to zdecydowanie największy port handlowy, jaki ja widziałam w swoim życiu.
Wrzucam na dole fajny film z ich strony pokazujący jego ogrom, żebyście mieli wyobrażenie o jakich rozmiarach rozmawiamy. Polecam szczerze, bo fajnie zrobiony. A i możecie zobaczyć, gdzie w razie czego mieliśmy przygotowane miejsce na awaryjny postój.
W poprzednim poście pokazałam Wam też filmik na którym widać, jak może się skończyć bliskie spotkanie żaglówki z wielkim kontenerowcem. My na swojej drodze mieliśmy dwa. Jeden czerwony - wpływał, a drugi - niebieski - wypływał. Centralnie przed nami. O ile ten czerwony poruszał się zaskakująco szybko (takimi jakby susami, zatrzymywał się na 5 minut, a potem pełna moc silników i w kilka minut pokonywał kilka mil), o tyle niebieski zdawał się stać w miejscu i ciężko było na początku w ogóle określić, w którą stronę się kieruje. A to musimy wiedzieć, by zaplanować jak je sprawnie ominąć - czy od dziobu czy od rufy. Wracając do naszej pozycji. Aby zaplanować kroki wymijania się z kontenerowcami należy polubić się z lornetką i ciągle oba obiekty obserwować. Jeśli masz tzw. AIS - masz wszystkie informacje na temat jednostek: jak się nazywają, ile ważą, gdzie płyną i z jaką prędkością. Jak nie masz, a czujesz się niepewnie, możesz skontaktować się z kapitanami przez radio i porozumieć w kwestii kursów. Albo jak my, grzecznie poczekać na swoją kolej, delikatnie zamarkować swój kurs i liczyć na to, że panowie na mostkach kapitańskich prawidłowo odczytają nasze zamiary. Nie jest to tak bardzo straszne. Kontenerowce są daleko, chociaż rosną w oczach w miarę zbliżania. Ale ulga po ich minięciu jest jednak bardzo duża. Nam się sprawnie udało oba ominąć i było to bardzo ciekawe doświadczenie i nauka na przyszłość.
Skutecznie zbliżaliśmy się do celu naszej wyprawy. Z portu Newcastle do Jeziora Macquiare zostało nam około 20 mil. Po tym jak minęliśmy port wkrótce ukazała nam się Redhead Beach przechodząca w plażę Blacksmith, na końcu której znajdowało się wejście do kanału Swansea prowadzące do Jeziora Awaba. Im bliżej brzegu tym większe coastal bary, gdzie znowu wpadliśmy w mały kocioł, ale tutaj fale już nie były tak wysokie i jazda na nich była nawet zabawna. Jednak jak wspomniałam musieliśmy się umówić z obsługą mostu na jego otwarcie. Było około 13.20 i stwierdziliśmy, że zdążymy na godzinę 14.00. Marcin zadzwonił, a bardzo miła Pani wyjaśniła nam co i jak. Zapytała gdzie jesteśmy i ile nam zajmie dopłynięcie przed most. Marcin odpowiedział, że widzi wejście do kanału, ale płyniemy na silniku, jesteśmy tu pierwszy raz i nie wiemy czy dopłyniemy punkt na godzinę 14.00. Pani odpowiedziała, że jeśli zorientujemy się, że nie zdążymy (bo trzeba być punktualnie!) musimy zadzwonić i odwołać to otwarcie i zarezerwować je ponownie na godzinę 15.00. Poinformowała nas także, że tuż przed mostem znajdują się trzy mooringi, do których możemy na chwilkę, CHWILKĘ przycupnąć, jeśli będziemy za wcześnie. Marcin uprzejmie więc zapytał czy nie możemy w takim razie już teraz tam zacupnąć i poczekać na otwarcie mostu, na co Pani odpowiedziała, że ABSOLUTNIE nie, bo te mooringu są na CHWILKĘ i nie można sobie tam po prostu stać i czekać. Co za pokręcona logika, to ja nie wiem....
No nic, co zrobisz. Z koniem nie będziesz się kopał. Cała naprzód i płyniemy.
Płyniemy. Płyniemy. Płyniemy.
A ten kanał za cholerę się nie zbliżał.
"Marcin, nie zdążymy. Nie ma szans. Nie wiemy jeszcze, ile nam się zejdzie w samym kanale." - stwierdziłam. Kanał jest bardzo wąski i ma jasno wyznaczony, ale dość skomplikowany szlak wodny, który kluczy między mieliznami. Trzeba się tam mocno nakręcić sterem.
"Masz rację." - potwierdził kapitan - "Dzwonię i rezerwuję otwarcie na 15.00. Najgorsze, że zaczyna się odpływ, to nasza ostatnia szansa. Jeśli nie zdążymy utkniemy przed Jeziorem."
No to nerwy na postronkach. Zaczęła się prawdziwa walka o życie. Najtrudniejszy etap tej podróży. Musieliśmy to przemyśleć.
Marcin zmniejszył obroty silnika i powoli dopływaliśmy do kanału. Teraz z kolei mieliśmy za dużo czasu, bo ponad godzinę, a dystans jednak ciągle skracaliśmy. W efekcie halsowaliśmy lub kręciliśmy się w kółko z 20 minut przed samym kanałem w tej pralce fal na coastal barach. Trasę naszego "wyhamowania" widać na tym screenie:
No już bardziej głupio nie można było się zachować. Tak mi się przyjemniej wtedy wydawało.
W końcu krzyknęłam do Marcina:
"W dupie to mam!!! Płyniemy na te mooringi i się tam zatrzymamy. Tam przynajmniej będziemy bezpieczniejsi (nie mów hop) i będziemy mieli czas przepłynąć spokojnie kanał, a nie tu się kręcimy jak bąki! Co nam zrobią?! Wygonią nas z tego mooringu, nakrzyczą na nas?! Co to zresztą jest ten most?! Restauracja z 5 gwiazdkami, że musimy na czas się tam stawić?! Chyba jakieś żarty?!."
Tak. Zmęczenie i nerwy dawały mi się we znaki, więc i determinacja mi wzrastała.
A więc nadszedł czas na wprowadzenie naszej ulubionej metody radzenia sobie w trudnych sytuacjach, czyli:
"NA TARANA!!!"
Cała naprzód i wpływamy do kanału! No dobra, nie cała naprzód bo trzeba być tam bardzo ostrożnym. Jest tylko wąziutki, kręty szlak wodny, którego musieliśmy się trzymać. Zobaczcie sami:
Tak wyglądała nasz trasa, zaznaczyłam też wrak jachtu oraz mooringi na "CHWILOWY" postój.
A na tym zdjęciu widać, co nas czekało zaraz po przepłynięciu pod mostem.
Ostrożnie manewrując wpłynęliśmy do kanału. Powolutku, utrzymując stałą prędkość zbliżaliśmy się do mooringów. Do godziny 15.00 mieliśmy około 30 minut. Przygotowałam bosak i poszłam na dziób łódki. Bosak to taki długi, składany kijek z hakiem na końcu. Służy do tego, aby na hak złapać linę, która pływa przymocowana do bojki. Jak już ją załapiesz, szybko wyciągasz bosak do góry, bo na końcu tej pływającej liny jest pętla, którą musisz nałożyć na knagę i po zabezpieczeniu wszystkiego łódka może stać w miejscu. Dlaczego o tym piszę tak szczegółowo?! Bo ten przeklęty bosak....ale od początku.
Więc siedzę na dziobie i wypatruje liny. Marcin manewruje i szuka, z której strony ona jest. Niestety, ponieważ był odpływ oboje byliśmy święcie przekonani, że lina będzie dryfować w kierunku oceanu, bo woda z jeziora ODPŁYWAŁA. Jego poziom się obniżał. Tak by wynikało z praw fizyki. Jednak dopiero w ostatnim momencie okazało się, że lina dryfuje w kierunku jeziora (do tej pory nie rozumiemy dlaczego) i od tej strony my również się ustawiliśmy, żeby złapać linę. Już podpływając instynktownie czułam, że nie będę w stanie jej podźwignąć z tego kąta (taka lina swoje waży), ale już było za późno na trzeźwe myślenie. Zanurzyłam hak, a ten zamiast ująć linę od spodu, centralnie wbił się w jej środek! Szarpnęło moim ramieniem i pociągnęło mnie między relingi a ponton (na czas rejsu ponton leży odwrócony na dziobie łódki, przez co jest tam bardzo mało miejsca), sekundę zastanawiałam się co się właściwe stało, po czym połowa bosaka została mi w ręku, a druga połowa zahaczona o linę dryfowała w wodzie...
No to trochę byliśmy w dupie. Po pierwsze jesteśmy na środku kanału tuż przed mostem. Po drugie nie mamy się jak zatrzymać. Można by było wprawdzie rzucić kotwicę, gdyby naprawdę była przygotowana. Czyli zamocowana na dziobie łódki, a nie leżała pod pokładem na koi, jak nasza. Na usprawiedliwienie mogę powiedzieć jedynie, że mieliśmy jej użyć w ostateczności na postoju. A leżała na koi, bo nie mamy zrobionego mocowania dziobowego na kotwice. Po trzecie mogliśmy liczyć tylko na nasz silnik, który od 10 godzin pracował non stop. Gdyby się teraz zakrztusił i zgasł, prąd zniósł by na most i była by akcja ratownicza. Rozbilibyśmy się.
Ale na szczęście Yanmar dalej pyrkał. Opłacało się o niego dbać, zmienić mu olej, filtry i po każdym uruchomianiu potraktować płukanką słodkiej wody. Zaczęliśmy krążyć w koło, aż w końcu ustawiliśmy się pod prąd, tyłem do jeziora, a Marcin tak zredukował obroty silnika, że wydawało się że stoimy w miejscu. Widzicie tą żółta trasę na screenie poniżej?! Tak właśnie próbowaliśmy utrzymać się - dosłownie - na powierzchni!
I tak przez 20 minut. Byle do trzeciej. Wpatrywałam się w zegarek i odliczałam sekundy. Już za 10 minut, za 5, za minutę, za 30 sekund i .... nic. Most ani drgnie. Co jest?!
Nagle dzwoni telefon!
A to pani od mostu z mordą, dlaczego Pan nie odwołał otwarcia mostu o 15.00!!!???
Na co Marcin zdziwiony odpowiada, że przecież MY TU JESTEŚMY. Już od 20 minut krążymy w kółko? Czy to na pewno ten most?!
"Jak Pan tam jest, jak Pana nie widać?! - krzyczy pani mostowa.
"Nie rozumiem, przecież tu stoję - nie sposób nas nie zauważyć. Jesteśmy jedyną łódka w kanale!" - odpowiada Marcin.
"Ale przecież widzę, że od strony jeziora nikogo nie ma!"
"Ale my jesteśmy po stronie oceanu. Chcemy WPŁYNĄĆ na jezioro!"
I Pani odwróciła w końcu głowę ze swojego punktu obserwacyjnego i nas zauważyła! Potwierdziła, że już dzwoni do obsługi i otwiera most!
ALLELUJA!!!!
Elementy ruchome mostu zaczęły unosić się górę. Otworzyły się przed nami, jak wrota do niebios! Odetchnęliśmy z ulgą i skierowaliśmy łódkę w wąski przesmyk między przęsłami!
Zgadnijcie co. W tym momencie wysiadły baterie w obu kamerach, a jedna kamera w ogóle uszkodziła nam kartę pamięci i nie nagrał się ten cudowny moment, kiedy w końcu przepływamy przez ten przeklęty most! Do dupy z tymi nagraniami. Coś mi nie wychodzą...
Do celu pozostało już naprawdę nie wiele, jakieś dwie mile morskie. I okazały się najgorszymi momentami w całej tej wyprawie. Płyniecie na tych mieliznach było przerażające. Wyznaczony tam szlak jest bardzo trudny, kręty i przedziwaczenie oznaczony. Ja w pewnym momencie straciłam już orientację między którymi bojkami powinniśmy płynąć! Widziałam też, że i Marcinowi puszczają nerwy. Było naprawdę strasznie! Alarm głębokościomierza piszczał co chwilę! W najgorszym momencie pokazał, że pod kilem mamy 0,2 stopy! Więc od zarycia w dno dzieliło nas 8 cm!!!! Gorąco mi się zrobiło i pot spłyną po plecach. W dodatku zaczęło szkwalić. Wiatr wzmagał się z minuty na minutę i fale zaczynały nas ochlapywać z każdej strony. Byliśmy u kresu sił i w stanie bardzo wysokiego stresu! Na szczęście w końcu kolor wody jeziora z lazurowego zaczął coraz bardziej ciemnieć, aż w końcu woda miała granatowy kolor. Wypłynęliśmy z mielizn na głębokie wody! Udało się w ostatniej chwili! Zajęło nam to prawie dwie godziny! Gdybyśmy wpływali godzinę później - kapota! Stan wody byłby za niski!
Ale to jeszcze nie koniec! Ha ha ha! Wiem, chyba macie już za dużo tych emocji. To wyobraźcie sobie, jak my się czuliśmy!
Teraz zadaniem było odnaleźć nasz mooring. Pomiędzy setką innych łódek. Nigdy tu nie byliśmy. Widzieliśmy tylko zdjęcie naszej bojki z jej numerem. I mniej więcej znaliśmy jej położenie.
No i nie mieliśmy boska. Przecież ostał się w linie przed mostem. Nie wiedzieliśmy jak podjąć linę z mooringu.
Modliliśmy się tylko, że być może serwis zamontował nam nowy rodzaj bojki. To znaczy taki, że wystawał z niej półtorametrowy kijek, na tyle długi, że można go złapać rękoma z pokładu i podciągnąć linę do knagi.
Nasze miejsce było gdzieś tu:
Podczas gdy ja odczytywałam numery z bojek przez lornetkę, Marcin manewrował między łódkami. Mieliśmy plan, że w ostateczności podbijemy do pomostu - chociaż całkowicie opadaliśmy z sił. W końcu wypatrzyłam! I zamiast krzyczeć:
"Jest nasza bojka" to ja w całkowitej euforii krzyczałam wskazując paluchem na nasze miejsce:
"KIJEK! KIJEK!"
Tak się ucieszyłam z jego widoku! Marcin nas ustawił, ja pobiegłam na dziób i chwyciłam kijka. Byłam jednak tak zmęczona, że nie mogłam już wyciągnąć liny na pokład. Nie miałam z tego wszystkiego już sił. Marcin wrzucił luz na silniku i szybko zastąpił mnie w tej czynności.
UDAŁO SIĘ! DOPŁYNELIŚMY! ZROBILIŚMY TO!
Na zdjęciu poniżej uchwyciłam Marcina, jak tuż po złapaniu liny do mooringu po prostu siedział zmęczony na dziobie kilka minut i łapiąc oddech, wpatrywał się przed siebie....
Mnie było stać tylko na jeden komentarz:
KOSZMAR!
Byliśmy wykończeni, ale niesamowicie szczęśliwi. Przyprowadziliśmy Justine do jej nowego domu! Naszego własnego - niezależnego od nikogo - mooringu, gdzie będzie bezpieczna. Gdzie będziemy mieli do niej bliżej z Sydney. Gdzie mamy bardzo duży parking, z sanitariatami i nawet miejscem na grilla. Gdzie jest też pomost, do którego można jak człowiek normalnie podpłynąć i wrzucić wszystkie graty z lądu, a nie wozić wszystko po 15 razy pontonem. Gdzie będziemy mogli w końcu zacząć jej porządny remont. Gdzie w końcu możemy pożeglować, bo jezioro jest ogromne z licznymi wysepkami i zatoczkami. Gdzie jest również mnóstwo plaż i miejsc do kąpania i będziemy mogli pokąpać się NIE W MULE. Wprawdzie jest to jezioro słonowodne i mieszka w nim aż sześć gatunków rekinów, w tym rekiny cytrynowe, rekiny młoty, żarłacze tępogłowe, a nawet żarłacze białe, ale też delfiny i żółwie. :D
Ostatni śmiertelny atak rekina w tym miejscu był w 1970 roku, więc luzik. No dobra, ostatnie ugryzienie miało miejsce w styczniu tego roku. Ale tylko w nogę. Damy radę, teraz to już nic nam nie straszne!
Nie no, żartuje. Trochę. :D Trzeba uważać.
Kończąc tą całą naszą historię (wiecie, że w sumie napisałam prawie 30 stron!) po chwili odpoczynku, stwierdziliśmy że zostajemy na łódce na noc. Nie mieliśmy sił, by jeszcze teraz wszystko zwozić na ląd, jechać po samochód, który został przecież przy Lemon Tree Passage i przez kolejne trzy godziny wracać do Sydney, żeby może na północ dojechać do domu. Zasłużyliśmy na relaks. Rozpakowaliśmy się, umyliśmy w końcu, zjedliśmy kolację i nastał piękny zachód słońca wraz z którym przyleciały jaskółki, które wlatywały nam do środka kabiny w poszukiwaniu miejsca na nocleg! Wariatki!
Wyszliśmy na pokład podziwiać spektakl kończącego się dnia pełnego emocji. Oczywiście wyciągnęliśmy bimber i uczciliśmy szczęśliwy i bezpieczny koniec tej podróży. Jeden shot dla Neptuna, jeden dla Justine i po jednym dla nas! No może po dwa. Albo trzy :D
Gdy zapadł zmierzch niebo się rozgwieździło, a okna okolicznych domów rozświetliły. W pewnej chwili poczułam się jakbym była na wybrzeżu francuskiej riwiery, tak wspaniale to wyglądało. Piękne miejsce!
A potem zgasło światło. U mnie. Dosłownie. Podobno położyłam głowę do poduszki, Marcin odwrócił się na chwilę i chciał mnie zapytać, gdzie jest jego szczoteczka do zębów i nie mógł mnie dobudzić. Krzyczał do mnie, wołał, potrząsał. Myślał, że zemdlałam. Nawet sprawdził czy oddycham, ale jak mu chrapnęłam prosto w twarz to upewnił się, że po prostu całkowicie wyczerpały mi się baterie. Padłam jak trup.
A noc była bardzo spokojna. Przynajmniej dla mnie. Nie obudziłby mnie wybuch bomby atomowej.
CZWARTEK
Na drugi dzień wstaliśmy wypoczęci i szczęśliwi. Było bardzo gorąco i przyjemnie. Zaczęliśmy się pakować i zwozić wszystko na brzeg. W drodze z Sydney była już nasza koleżanka Jola, która miała nas podwieźć do samochodu w Lemon Tree. Przy ostatnim kursie pontonem, posłuszeństwa odmówił nam Pijany Zając, czyli ten nasz mały silnik przy dinghy, więc jeszcze te ostatnie metry morskiej przygody przepłynęliśmy na wiosłach! :D
I nadszedł koniec. Czekając na Jolę pogadaliśmy z miejscowym mieszkańcem. Taki dziadek około 70-letni, który mieszkał obok na parkingu w camperze. To właśnie on opowiedział nam o rekinach w jeziorze. W końcu Jola dojechała. Jak nas zobaczyła to najpierw załamała ręce na widok naszych spalonych słońcem twarzy, a potem mocno wyściskała mówiąc, jak bardzo się cieszy, że widzi nas żywych, bo dwie noce nie spała, tak się o nas bała!
I to by było na koniec. Spokojnie dojechaliśmy do domu i jeszcze długo rozmawialiśmy o tym, czego właśnie dokonaliśmy. Przez trzy dni uśmiech nie schodził mi z gęby. Czułam niesamowitą satysfakcję i dumę! Opowiadaniom i śmiechom nie było końca!
To była wspaniała przygoda.
To był nasz pierwszy rejs.
To było nasze spełnienie marzeń!
Zrobimy to jeszcze raz. Na pewno.
Podczas, gdy ja piszę te ostatnie zdania za oknem leje deszcz, a Marcin w swojej jaskini naprawia Pijanego Zająca. Okazało się, że silniczek chyba jednak padł na amen.
A przecież musimy jakoś dopłynąć na łódkę następnym razem.
No chyba że wpław!
Serdecznie dziękuję, że dotrwaliście do końca. Mam nadzieję, że udało mi się chociaż w połowie przedstawić Wam z czym się zmierzyliśmy i jakich doświadczyliśmy emocji. Moim celem było, abyście przeżyli tę przygodę z nami. Poczuli to kołysanie fal, ten wiatr we włosach i ten poziom stresu! Będzie mi bardzo miło, jeśli zostawicie komentarz i udostępnicie to opowiadanie dalej.
I pamiętajcie:
"The sea, once it casts its spell, holds one in its net of wonder forever" -
Morze, gdy już rzuci urok, zatrzyma cię w swojej sieci cudów na zawsze.
Jacques Cousteau
A na koniec mam dla Was niespodziankę. Ponad 40 minutową relację z naszej wyprawy. Zapraszam do oglądania:
Tak trzymać!!! Pływać, zwiedzać i żeglować... łukowska dusza musi pofolgować 😁
Cieszę się Waszymi dokonaniami. Powodzenia w realizacji następnych marzeń. 👍