top of page

Pierwszy, zimowy camping w Australii. Ognisko pod gwiazdami.

W końcu. W końcu po czterech miesiącach można swobodnie poruszać się po stanie NSW. W końcu można wyjechać gdzież dalej niż 100 km za Sydney. To znaczy, właściwie nawet o tyle nie można było bez dobrego usprawiedliwienia, ale i tak z raz pojechaliśmy do Blue Mountains, tylko po to żeby zmienić otoczenie. Ileż można w kółko jeździć po tym mieście?! Sydney jest piękne, ale jak tylko przychodził weekend padało pytanie „To gdzie jedziemy?!” i pomysłów było brak. Tu już byliśmy, stąd nas tydzień temu policja przegoniła, tam na plaży można tylko biegać albo surfować. W końcu z tygodnia na tydzień weekendy były coraz zimniejsze i coraz częściej padał deszcz, więc ostatni miesiąc gniliśmy w domu. Co nie wpływało najlepiej na nasze nastroje. I kiedy już planowałam kolejny weekend spędzić w łóżku nie wyściubiając nosa spod koca, szanowny premier ogłosił, że „Dobra, możecie sobie jeździć po stanie. I otwieramy Wam campingi, wprawdzie z ograniczeniami, ale jednak.”

Od razu zaczęłam planować szybciutko jakiś wyjazd. Tym bardziej, że pierwszy weekend poluzowania restrykcji był długim weekendem. W poniedziałek stan NSW świętował urodziny królowej (w ogóle nie rozumiem o co im tutaj chodzi z ta królową). Oczywiście o tym, że jest długi weekend dowiedziałam się w ostatniej chwili, czyli w piątek. Jeszcze nie nauczyłam się kiedy są tutaj te wolne dni, chociaż jest ich na prawdę nie wiele. Raptem może trzy razy w roku.

Zaczęłam nas pakować i wszystko przygotowywać. Pierwsza rzecz to oczywiście po dwa śpiwory na głowę. W nocy temperatura spadała do 6 stopni, więc szykowaliśmy się na ekstremalną wyprawę. Przygotowałam też rozgrzewające potrawy i termos z gorącą kawą. No i oczywiście bimber. 😊 Następnie siadłam do komputera, żeby obmyślić plan, gdzie się tu zatrzymać. Okazało się, że jednak z tymi otwartymi campingami sprawa nie jest taka do końca prosta. Wspominałam już Wam kiedyś, że po krykiecie i rugby, campingowanie to trzeci sport narodowy w tym kraju. Więc po czteromiesięcznej przerwie Ozziki już w blokach startowych przebierali butami, żeby tylko zaciągnąć gdzieś swoje wielkie przyczepy w las. Szybko się okazało, że chyba wszystkie miejsca na campingach płatnych i darmowych są od miesiąca już zajęte. Powstała strona internetowa, gdzie można było sprawdzić dostępność miejsc (bo chyba wpuszczali maksymalnie po 50 osób na pole) i nawet na darmowe campingi należało uiścić 6$ opłatę, aby móc zarezerwować miejsce. Nie wróżyło to dobrze. Ale Marcin się dowiedział, że są tu również lasy stanowe, gdzie można spać za darmo, nie ma żadnych ograniczeń, drewno na opał można zbierać do woli, tylko że jest ich całkiem niewiele, jak na takie połacie terenu, a informacje o miejscach do rozbicia nie są za bardzo eksponowane w Internecie. Ale dla chcącego nic trudnego. Zakopałam się mocno w Internety i opracowałam nasz plan wyjazdu.

Dla pewności wybraliśmy 6 campingów, wszystkie w okolicach niewielkich gór na zachód od Portu Macquarie – czyli jakieś 350 do 400 km od Sydney. I tak w sobotę, po tym jak oczywiście zaspaliśmy i zbyt późno, ale wyruszyliśmy na naszą długo wyczekiwaną wycieczkę! Humory dopisywały. Stary, polski punk grał nam w głośnikach, ciepła kawunia grzała od środka i już po niecałej godzinie… staliśmy w gigantycznym korku na wjazdówce z Sydney! OMG, jaki korek!!! Ludzie, gdzie wy wszyscy jedziecie?! Przecież pandemia jest, w domach powinniście siedzieć!!!

Uchhh, no cóż można się było tego spodziewać. Korek zabrał nam jakąś godzinę. Od początku wiedzieliśmy, że na miejsce docelowe nie dojedziemy za dnia, ale teraz to już mieliśmy pewność, że będziemy się rozbijać po ciemku. Ale to żadna nowość dla nas. Jednak jednego nie przewidzieliśmy. Po jakiś 150 km odbiliśmy z A1 na zachód na powiatowe drogi wijące się miedzy pagórkami i dolinami… i całkowicie straciliśmy połączenie ze światem. Zero zasięgu i Internetu. Marcin miał tylko raz wgraną mapę na swoim telefonie, wiec raczej mieliśmy pewność, że dojedziemy do ustawionego na mapie celu (chyba, że telefon się nagle wyłączy albo coś mu się stanie). Ja wprawdzie dzień wcześniej ściągnęłam mapy offline, ale nie sprawdziłam czy działają. Oczywiście nie działały. Natomiast papierowa mapa nie była na tyle szczegółowa, żeby prowadzić nas przez środek tych lasów. Wprawdzie, jadąc jeszcze ulicą asfaltową widzieliśmy mnóstwo ognisk na ogromnych polach namiotowych zlokalizowanych przeważnie w dole gęsto i licznie wijących się tutaj rzek, gdzie rozstawione były również przyczepy Ozzików, ale w tą ciemna noc nie mogliśmy namierzyć drogi, która by do tych campingów prowadziła. Co jak co, fajnie to wyglądało. Całe doliny nad rzekami oświetlone były tylko przez ogniska. Albo czasami widać było jak w małych wioskach, na prywatnych działkach, farmach siedziały całe rodziny lokalsów i palili ogromne ogniska. Szkoda, że nie mieliśmy takiej kamery, która mogła by ten bardzo klimatyczny nastrój Wam pokazać.

Tymczasem noc zaczynała się robić czarna jak smoła. Mimo, iż wschodził właśnie księżyc w truskawkowej pełni, las był już na tyle gęsty, że nie dochodził do nas żaden najmniejszy nawet odblask księżyca. Mało tego, po kolejnych 100 km lokalnych dróg, ulica przed nami również się skończyła i zaczęliśmy wspinać się w górę raz szutrową, a raz kamienistą drogą gruntową. Wyrwy w jezdni były coraz większe, co jakiś czas mijaliśmy powalone drzewa na drodze, ale dalej dzielnie jechaliśmy naszym vanikiem bez napędu na cztery koła. Jedynie mijające nas od czasu do czasu wielkie samochody z napędem 4x4, z ogromnymi terenowymi kołami, z namiotami na dachach, z wielkimi kłodami drewna, przeznaczonymi na całonocne ogniska, przywiązanymi do samochodów gdzie się da, dawały nam jakąś nadzieje, że jedziemy w dobrym kierunku. Chociaż jestem niemal pewna, że kierowcy tych terenówek, jak nas mijali, to pewnie pukali się w głowę mówiąc: „Patrz, jakie debile. Vanem się na taka trasę wybrali!”

Ale my jesteśmy uparci, a nasz van nie bez powodu ma ksywę Yakuza!

W końcu po kolejnych 50 km, w ciemną noc dojechaliśmy na pierwszy z zaplanowanych campingów. O ile na zdjęciach prezentował się na prawdę bardzo fajnie - dziki las nad rzeczką, o tyle teraz nie widzieliśmy zupełnie nic. W gęstych krzakach stało po prostu kilka offroadowych, upaćkanych błotem samochodów. Paliły się może ze trzy ogniska i właściwie nie było widać ani żadnego człowieka ani żadnej infrastruktury. Nie spodziewałam się w środku lasu nie wiadomo czego, ale przynajmniej wydzielonego terenu do zaparkowania lub kibelka kompostowego. Ale w zasięgu naszych oczu nic takiego się nie pojawiło. Bardziej wyglądało to na taki po prostu malutki zajazd drogowy służący do zawracania, wzdłuż którego przypadkowo ustawiły się jakieś samochody, tam gdzie się akurat zmieściły.

Dlatego postanowiliśmy jechać dalej. I już po kolejnych 10 km ukazało nam się naprawdę sporej wielkości pole namiotowe – Henry’s Bridge Manning River Campground.

Obozowisk było około 15, ale każde w takiej odległości, że nikt sobie nie przeszkadzał. Szybko zaparkowaliśmy samochód i poszliśmy na obchód, żeby zobaczyć co tu się dzieje. I jakby tylko dla nas czekał tuż nad rzeką stoliczek i wolne palenisko na ognisko! Bajka! Później się dowiedzieliśmy dlaczego nie było zbytniego zainteresowania tym miejscem. Okazało się, że od górskiego strumienia tak ciągnęło zimno, że jak sobie przypomnę to mnie do tej pory trzęsie.


Ale noc już była późna, trzeba było działać. Żeby nie zamarznąć. Więc pierwsze co, to udaliśmy się po drewno. Po tych wszystkich miesiącach, kiedy jedynymi ludźmi w tym lesie prawdopodobnie byli tylko rangerzy na dyżurze, suchego drewna było bez liku i wystarczyło się tylko po nie schylić. Zrobiliśmy więc kilka kursów i kiedy Marcin rozpalał ognisko, ja zajęłam się strawą. Akurat trafiło się nam palenisko z obrotowym grillem, co uważam za genialne rozwiązanie. Kilka kawałków sprytnie połączonej blachy i jest palenisko z mocnym cugiem, skonstruowane tak żeby maksymalnie oddawało ciepło, do tego jest kilka zespawanych rurek imitujących grilla, a zaraz obok jest ruchoma płyta żeliwna, na której możesz postawić patelnię, garnek, podpiec chlebek (ja stawiałam kubek herbaty dzięki czemu ciągle była ciepła – genialne!), a na tym wszystkim jest taki – również obrotowy – pałąk, na którym nad ogniskiem możesz zawiesić na przykład czajnik! Jejku, taka banalnie prosta rzecz, a ile radości i jaka wygoda! Pomidorowa z ogniska smakuje najlepiej na świecie!!!!

Mimo, iż fajnie nam się siedziało, księżyc w pełni był wspaniały i oświetlał cały camping, rzeka tuż obok szumiała, a z campingu obok było słychać śpiewy jakiejś sporej grupki młodzików (co dziwne śpiewali „Country Roaaads, Country Roads, West Virginia, Country maaaamaaaaa, taaake me homeeee” i to naprawdę głośno) to jednak było cholernie zimno. Kilka razy kursowaliśmy po drewno, praktycznie siedzieliśmy w samym środku ogniska (jak słowo daje, jak byśmy mogli do byśmy stanęli w jego środku), wypiłam dwa czajniki herbaty, a nawet pikantna zupa pomidorowa i bimber nie pomagał. Koło północy uciekliśmy do samochodu, by założyć wszystkie ciuchy, jakie ze sobą mieliśmy, odpalić ogrzewanie na maksa, zakopać się pod dwa śpiwory i szybko zasnąć. O dziwo, spało się bardzo dobrze.

Rano obudziły nas tłumy ludzi. Mniej więcej od piątej rano, za każdym razem jak się przebudzałam, wokół nas stały co raz to inne samochody. Jedni parkowali na chwilę, inni by zjeść śniadanie, jeszcze inni by śpiewać komuś urodzinowe sto lat. A jeszcze inni rozjeżdżali rzekę swoimi wielkimi terenówkami. No tłok po prostu. Szybko więc zorganizowaliśmy sobie jakieś jedzenie i postanowiliśmy cofnąć się do najbliższego miasteczka po - przede wszystkim - paliwo, drewno na opał i dostęp do Internetu, a także by może poszukać innego campingu.

Droga, która poprzedniej nocy wydawała się trudna i nieprzyjazna, w ciągu dnia okazała się przepiękną trasą pośród niesamowicie gęstego i zielonego lasu, z której mieliśmy cudowne widoki na pojawiające się czasem za drzewami wspaniałe doliny. Tereny w tej okolicy są naprawdę zjawiskowe.

Jechaliśmy niespiesznie, napawając oczy tymi krajobrazami i zatrzymując się na punktach widokowych. Droga nas prowadziła, a my zrelaksowani podziwialiśmy piękno natury i chłonęliśmy ciepło słońca grzejącego nas przez szyby samochodu. W końcu dojechaliśmy do niewielkiego, niesamowicie klimatycznego miasteczka – Gloucester. Osada z 1855 roku założona przez poszukiwaczy złota, obecnie zamieszkana przez około 2500 mieszkańców, dwie małe stacje paliw, jeden większy hipermarket, jeden duży monopolowy 😊, dużo cowboyów, wielkich trucków, kilka lokalnych pubów i sklepików i sami przesympatyczni ludzie. Szybko zakupiliśmy, co mieliśmy uzupełnić i poszukaliśmy innego campingu, bo okazało się że jest tu ich od groma. A że zrobiło się już dość późne popołudnie nie chcieliśmy się znowu cofać 80 km w górę rzeki, więc udało się znaleźć ogromny , darmowy camping dosłownie nad tą sama rzeką, tyle że w jej dole– Bretti Reserve.

Ten camping to w sumie ogromne, malowniczo położone pole w dolinie rzeki. Miejsca było bardzo dużo. Tu również znaleźliśmy dla siebie palenisko, rozstawiliśmy się z samochodem, krzesełkami stolikiem i wiatą. Sąsiadów mieliśmy tylko z jednej - strony starsze małżeństwo. Rozpaliliśmy sobie ognisko, przyszykowałam obiad, otworzyliśmy winko i chłonęliśmy ciszę wokół nas. Szybko nadeszła noc, na szczęście już nie tak zimna jak poprzednia. Po zmroku tuż za pagórkami zaczęły nas straszyć błyski piorunów i odległe grzmoty. Ale po dwugodzinnym spektaklu wyładowań atmosferycznych, burza nagle odeszła, jakaś grupa z obozowiska obok odpaliła fajerwerki celebrując jakieś święto (może to te urodziny królowej?!), a na niebie pojawiły się gęsto usiane, przepiękne gwiazdy.

Wypoczywaliśmy. Pełny relaks, pusta głowa. Cudownie było oderwać się od tych wszystkich złych rzeczy, które się ostatnio dzieją, przestać myśleć o sytuacji w jakiej znalazł się cały świat, nasze rodziny, nasi przyjaciele, my. Odetchnąć od Internetu, od wiadomości, od wirusa, od polityki, od rozlewającego się hejtu, od ludzi, którzy mam wrażenie kipią ostatnio coraz częściej ze złości, od miasta, od hałasu, od tłumów. Cudownie było porozmawiać w spokoju o zwykłych sprawach, o głupotkach, o dalszych planach. Jedynym zmartwieniem było pilnowanie, żeby ogień nie zgasł. Wietrzyliśmy głowy i dusze. Cieszyliśmy się tymi magicznymi chwilami.

Noc szybko i spokojnie minęła. Nie padało. Nie zmarzliśmy. Zjedliśmy śniadanie, spakowaliśmy się i ruszyliśmy w drogę powrotną, ciesząc się ostatnimi chwilami pośród tych pięknych widoków.

Gdy wyskoczyliśmy na autostradę od razu wpadliśmy w gigantyczny korek. Ale że byliśmy wewnętrznie wyciszeni, nie przeszkadzało nam to za bardzo. Zatrzymaliśmy się na chwile na krótką przerwę przy trasie rozprostować nogi. Nasze telefony zaczęły pikać i brzęczeć, łapiąc ponowie połączenie ze światem. Marcin na chwilę zajrzał do swojego, przejrzał szybko social media i stwierdził, że nic się nie zmieniło. Nadal większość ludzi to idioci.

Ruszyliśmy do domu.

Prysznic, łóżko, sen.



63 views0 comments
bottom of page