top of page

Nasza pierwsza morska wyprawa. Cz. 2. Czy płynie z nami kapitan? Tak, ale wpław! :D

SOBOTA.

Nie bylibyśmy sobą, gdybyśmy nie zaczęli bez przygód, prawda?!

Standardowo - zaspaliśmy. Zanim się zebraliśmy i zrobiliśmy ostatnie zakupy, z Sydney wyruszyliśmy koło południa.

W trakcie drogi Marcin nagle stwierdził, że nie przypomina, sobie żeby widział w samochodzie pompkę do pontonu. Jak wiecie łódka stoi na środku kanału i żeby się do niej dostać musimy dopłynąć tam na małym pontonie (dinghy) wyposażonym w mały silniczek, który nazywam Pijanym Zającem (bo tak się zachowuje czasami).

Zazwyczaj pompka jeździ razem z pontonem w kamperze, ale w trakcie lockdownu Marcin przerabiał całą zabudowę w środku auta. I wiecie, jak to jest - trzeba wszystko z samochodu wywalić, rzeczy się kotłują, a my mamy tam tego sporo - materace, namioty, krzesła, talerze, kuchenki, śpiwory, zestawy do snokrelingu...no burdel jednym słowem.


Więc Marcin kontynuuje:

"Nie kojarzę, żebym ją pakował z powrotem. Ale też nie kojarzę, żeby gdzieś tam leżała. A przecież wszystko leżało w jednym miejscu".

"Na pewno gdzieś jest." - mówię - "Dojedziemy na miejsce, przerzucimy wszystko co jest w środku i się znajdzie."


Zgadnijcie co?!

Nie znalazła się!


Dzwonimy do kolegi, u którego Marcin robił kampera. No nie ma, szuka tu i szuka tam. Nie ma! Kamień w wodę!


Dobra - co robimy?! Są trzy wyjścia.


  • pojeździć po wszystkich okolicznych sklepach ze sprzętem campingowym lub łódkowym i poszukać pompki. Takich sklepów w okolicy są raptem dwa. Pompek brak. Bo to jeszcze musi być pompka ze specjalną końcówką do dinghy. Nie ma.

  • wracamy do Sydney i szukamy usilnie u kolegi. Tracimy jeden dzień, bo już nie opłacałoby się wrócić (za daleko), a jak pamiętacie z poprzedniego wpisu każdy dzień opóźnienia to coraz gorsza pogoda.

  • wyjście ostatnie. Mamy zapasową pompkę na pokładzie łódki. Możemy poprosić okolicznych żeglarzy lub rybaków, żeby nas podrzucili swoimi pontonami, poprosić właściciela mooringu, żeby pożyczył nam swoją małą łódeczkę, bo wiosła mamy lub...

POPŁYNĄĆ WPŁAW.


I tu wchodzi cały na biało Kapitan Marcin i...

...i jak Bear Grylls brodzi w mule po pas, walczy z prądem i falami oraz zbliżającym się zmierzchem i płynie po tą przeklętą pompkę ratując tym samym cały plan!

Patrzcie, jaka determinacja! To się nazywa poświęcenie dla żeglowania, a nie jakieś tam pitu, pitu!


Może świat ma Bear Grylls'a, ale za to ja mam swojego Beer Grilla :D

Tak właśnie zaczęliśmy.


NIEDZIELA

W niedzielę nadganialiśmy wszystko to, czego nie zrobiliśmy poprzedniego dnia. Zanim dopłynęliśmy już oboje na łódkę (pontonem na szczęście) zapadł wieczór i rozpętała się ogromna burza. To właśnie ta burza rozhuśta fale, których siłę już wkrótce mieliśmy odczuć na własnej skórze. Więc wieczorem zajęliśmy się rzeczami, które można robić pod pokładem. Marcin zamontował EPIRB, czyli najważniejszą rzecz na każdym pokładzie. Co to jest? To Emergency Position Indicating Radio Beacon (EPIRB) - urządzenie do alarmowania służb poszukiwawczo-ratowniczych w przypadku zagrożenia na morzu. Jest to sprzęt śledzący, który przesyła sygnał na określonym paśmie, aby zlokalizować łódź, tratwę ratunkową, statek lub ludzi w niebezpieczeństwie. W sytuacji zagrożenia naciska się czerwony przycisk i urządzenie wysyła sygnał ratunkowych do wszystkich możliwych jednostek w okolicy, co automatycznie jest komunikatem "MAYDAY" "S.O.S". Używa się go w ostateczności, kiedy już wszelkie inne formy pomocy zawiodą (wezwanie pomocy przez radio, sygnały dźwiękowe i świetlne itp. i/lub każdy sposób, który zadziała).


Z samego rana wzięliśmy się do roboty i zaczęliśmy przygotowywać się do wyprawy. Jak już wspominałam w "Przygotowaniach" musieliśmy sprawdzić silnik, elektrykę, pompę zęzową i ręczną, żagle i olinowanie, kotwicę i przygotować prowiant i worek ratunkowy. Jest to wymagane prawnie. Musi na pokładzie być, a kontrolę służb morskich mogliśmy mieć w każdej chwili. Nasz worek to szczelny wór żeglarski, w którym była apteczka, nóż, flary, V-shit (taka specjalna flaga ratunkowa), krzesiwo magnezowe, litr wody i 4 zupki chińskie! :D Zupki chińskie zawsze na propsie!

Wieczorem natomiast zaszaleliśmy i zamówiliśmy sobie... kibelek! Ha! Już myśleliście, że jakaś impreza, pizza, popijawa, patologia i inne złe rzeczy, a my ze zwykłego klopa cieszyliśmy się jak dzieci!

Bo co tam EPIRBY, prowiant, żagle - brak kibla to jest największy problem na oceanie!

Ale tak serio. Na łódce jest mały kibelek, którego używamy w ostateczności. Kiedy staliśmy na mooringu w chwilach potrzeby zawsze płynęliśmy na brzeg. A przez najbliższe dwa lub trzy dni brzeg będzie trochę daleko. Więc zamówiliśmy sobie on line niewielką, zgrabną, kompostową, kampingową toaletę. Tu wlewasz trochę wody, tu specjalny płyn neutralizujący, tu masz pompkę, rach-ciach i sprawa załatwiona.

Luksus.

A nie, że wiaderko i życie na krawędzi. Dobra, kończę już brnąć w ten temat. Czy tam rzeźbić w ... :D


PONIEDZIAŁEK

Tego dnia na Marcina czekało wyzwanie. Na niego i naszego kolegę - Witka, z zamiłowania nurek. Taki prawdziwy, nie taki spod budki z piwem.


CZYSZCZENIE DNA!!!

Dlatego Marcin rano miał taką minę.

Dno naszej łódki było zarośnięte, jak WSK-a w pokrzywach. Pod linią wody, szczególnie na śrubie Justine, powstały całe metropolie barnacles - czyli pąkli. To takie skorupiaki, co się lubią czepiać wszystkiego. Na przykład wielorybów. Na pewno widzieliście na filmach czy zdjęciach płetwale pokryte białymi skorupiakami.

Pomiędzy metropoliami tych zwierzątek rozciągały się również na naszym dnie połacie lasów morskich, czyli śliskich glonów. Warstwa tej plątaniny oceanicznej flory i fauny miała około dwóch centymetrów.

Bez jej usunięcia nie dałoby rady płynąć.

Więc cierpliwie czekaliśmy na Witka, aż przyjedzie do nas z całym swoim akwalungiem. No i kibelkiem, oczywiście. :)

"Wicia! Wicia wierzchem jedzie!

Nie może być! Na kocie?!"

Nie, na pontonie! :D


Panowie musieli się spieszyć. Była już prawie 14.00 i właśnie zaczynał się odpływ. Pamiętajcie, że wtedy Justine stała w takim jakby korycie rzeki, wiec jak zaczynał się odpływ to bardzo ciężko było utrzymać się w pobliżu łódki, a co dopiero skrobać ją pod wodą szpachelką. Niestety w trakcie, kiedy chłopaki się ubierali w pianki Witek zauważył, że nie zabrał z domu regulatora, czyli w sumie najważniejszej rzeczy w nurkowaniu - zaraz obok butli z tlenem. To ten ustnik, którym możesz oddychać pod wodą.

Nie mogliśmy się jednak poddać. Zrobiliśmy już tak dużo, tyle czekaliśmy na to okienko pogodowo - pływowe! Musieliśmy działać dalej! Więc chłopaki zadecydowali - czyścimy na wdechu. Ile damy rade, tyle będzie! Prąd już był na tyle silny, że ciężko im było utrzymać się w pobliżu łódki. Nie da się jednocześnie machać nogami, wstrzymać oddech, jedną ręką trzymać się na przykład steru i szorować śliski spód jachtu. Więc przez pokład Justine rzuciliśmy linę i puściliśmy ją wzdłuż burt, dzięki czemu chłopaki mogli się przytrzymać jedną ręką i szorować dno drugą. Możecie sobie tylko wyobrazić, jaka to była ciężka praca. Z pokładu wyglądało to tak:

Ale udało się! Dali radę chłopcy! Po jakiś dwóch godzinach, z lekko sinymi ustami, w końcu wrócili na pokład! Najważniejsze było odgruzowanie steru, wału i śruby. Jak tylko na drugi dzień ruszyliśmy, od razu było czuć różnicę. Justine szła jak po maśle!


Dlatego z tego miejsca chcieliśmy Ci bardzo serdecznie podziękować za pomoc Witku. Bez Ciebie by się nam nie udało!


WTOREK

Nadszedł w końcu ten dzień.

Wstaliśmy w dobrych humorach, zjedliśmy pożywne śniadanie, ja w miarę zabezpieczyłam ruchome rzeczy pod pokładem, posprawdzałam kamery oraz przygotowaliśmy główny żagiel i genuę, która leżała teraz na dziobie łódki gotowa do wciągnięcia na sztag.

Ubraliśmy ciepłe kalesony, dresy i ciuchy przeciwdeszczowe, czapki, rękawiczniczki i odpaliliśmy silnik. Niby Australia, ale jednak zimno. Zbliżał się najwyższy poziom przypływu. Pogoda była całkiem przyjemna. Momentami lekko szkwaliło, czyli zza wzgórz spływały dość mocne, ale krótkotrwałe podmuchy nagłego wiatru.

Poszłam na dziób, odpięłam nas po raz ostatni z mooringu na Lemon Tree Passage, pomachałam na pożegnanie wszystkim łódkom, a kapitan zarządził: "Płyniemy"!

Czy były nerwy?! No jasne!

Na początku jeszcze takie małe nerwy. Taki tylko dreszczyk emocji.

Wypłynęliśmy z kanału na trochę szersze wody, aby postawić żagle i wyłączyć silnik. To nie jest taka prosta sprawa. Ja ustawiam się za sterem i staram się trzymać kurs pod wiatr i uważać, żeby nie wpłynąć na jakąś mieliznę. W tym czasie Marcin wciąga najpierw główny żagiel, a potem genuę. Co to jest ta genua (ang. genoa)?! To żagiel należący do sztaksli przednich. Zamiennik foka o zwiększonej powierzchni przeznaczony do żeglugi kursami ostrymi. To żagiel forsztagu noszony na jednostkach jedno- i dwumasztowych (np.: polski jacht Opal). W odróżnieniu od foka, lik wolny genui znajduje się między trawersem masztu a rufą (inaczej: genua kryje grota).

Tak jak na zdjęciu poniżej. To zielone to fok. Taki powinniśmy mieć. To niebieskie to genua, taka mamy i jest ogromna. Właściwie to jest za duża! O czym mieliśmy się przekonać już w pierwszych minutach rejsu!


Wszystko szkło bardzo dobrze. Prawie. Marcin na noc przyczepił fał do burty, żeby nie stukał o maszt, bo to strasznie jest wkurzające i zapominał o tym. I genua zablokowała się o ten fał i nie dało jej się prawidłowo rozłożyć. Więc trochę się musiał nakombinować, a ja musiałam dłużej manewrować, podczas gdy mi się brzeg niebezpiecznie zbliżał. Trochę nerwowe początki. Ale nic to, problem szybko został rozwiązany. Już po chwili główny żagiel był rozciągnięty, drugi ref założony (refowanie to zmniejszanie powierzchni żagla w celu zmniejszenia siły aerodynamicznej wytwarzanej na żaglach), genua rozłożona i ja za sterem. Co mogło pójść nie tak?! Właśnie to ostatnie. Jak nagle przyszkwaliło zza wzgórza, jak złapaliśmy przechył to pod pokładem wszystko z hukiem przewaliło się na drugą stronę burty, a ja zamiast ostrzyć odruchowo podkręciłam jeszcze bardziej ten przechył sterem, drąc w panice ryja na całą zatokę :

"MAAARRCIIIN!!!!!"

Marcin szybko złapał ster dusząc się ze śmiechu i wyprowadził nas na prostą. Ja wiem, że zdjęcie tego nie odda. Tu możecie tylko zobaczyć jak ustawieni jesteśmy względem horyzontu i nie wygląda to przerażająco. Ale w pierwszych 15 minutach od wypłynięcia, ja już miałam pełne gacie!

I to było na tyle jeśli chodzi o płyniecie na genui. Stwierdziliśmy, że to jednak dla nas za duże wyzwanie jak na początek. Ten żagiel rozłożony był dokładnie przez 5 minut, po czym jednak go zwinęliśmy. XD

Żeglarze...

No nic, dalej postanowiliśmy płynąć już tylko na głównym żaglu na drugim refie, pomagając sobie silnikiem, bo im na szersze wody zatoki wypływaliśmy tym słabł wiatr. Reszta drogi, która trwała około pięciu godzin, minęła nawet spokojnie i przyjemnie. Podziwialiśmy widoki, nawigowaliśmy, a zbliżając się ujścia na ocean obserwowaliśmy stan fal.

Pamiętacie z poprzedniego wpisu, że po sztormie sprzed dwóch dni morze było rozhulane. Na prawdę tego nie było widać. Bo perspektywa z łódki jest całkiem inna. Patrzysz w dal i widzisz, że jest spokojnie. I jak tak zaczęłam sobie myśleć: "Eeee, nie jest źle. Może udałoby nam się jednak wypłynąć na ocean i zakotwiczyć tam w małej, ukrytej zatoczce Shark Island." Byliśmy tam z rok temu i to jest na prawdę urokliwe miejsce. Przy niskim stanie wody wyspa Shark łączy się lądem i jak Mojżesz możesz przejść do niej sucha stopą. Tu mam nawet jakiś stary filmik - wybaczcie jakość.

Już oczami wyobraźni widziałam, jak w romantycznej scenerii spędzamy swoją pierwszą noc na kotwicy, piękny zachód słońca, winko i kolacja i wiecie takie tam. Ale kapitan zarządził: "Dobra, zwijamy żagiel. Podpłyniemy do Nelson Bay - zobaczymy czy jest wolny mooring, jak nie - to płyniemy na Shark Island. Łap się za ster, ustaw nas pod wiatr i pod falę i trzymaj kurs."

"Aye, aye captin!" - odkrzyknęłam i ustawiłam się za sterem.


I znowu!!! Ja, jak tylko dotknę steru to Neptun ewidentnie chce ze mną dyskutować!


Marcin zwija żagiel, ja sobie płynę, obserwuje kurs i powierzchnie. I nagle przed nami jak nie wyrośnie taka ogromna fala - no z trzy metry miała! A ja centralnie dziobem ustawiona do niej! Jak nas podbiło, to Marcina z tym żaglem i całym dziobem zobaczyłam metr nad sobą! Prawie w pionie! Widziałam tylko kątem oka, jak mój Kapitan znowu się śmieje ze mnie pod nosem, widząc moją minę! O mamusiu, jak mi się ciśnienie moje już i tak wysokie wtedy podniosło! Normalnie rodeo!

Po tym już taka chętna na Shark Island nie byłam. Po cichu w duchu zaczęłam się modlić o wolny mooring.

Na szczęście był.

Całkiem sprawnie się do niego przymocowaliśmy i zaczęliśmy się rozglądać, gdzie my w ogóle jesteśmy. Nelson Bay to bardzo ładna, niewielka zatoczka otoczona wielkimi skałami, które z dwóch stron tworzą ujście na ocean na wzór wielkiej bramy. Trzeba przepłynąć miedzy nimi, żeby wydostać się na szerokie wody. Z pokładu mieliśmy widok na małe miasteczko i bardzo ładną plażę, gdzie ostatnie promienia słońca łapali okoliczni mieszkańcy. Nas przywitał samotny delfin na wieczornym polowaniu, który kilka razy się wynurzył, aby zobaczyć kto mu tu do domu przypłynął. W zatoce zacumowanych było kilka łódek i jeden katamaran, ale bliżej skał. Katamarany mają mniejsze zanurzenie, dlatego mogą sobie cumować na płytszych wodach. Mooring, przy którym się zatrzymaliśmy był dość stary, w końcu publiczny. Mógł do niego cumować kto chciał i czym chciał. Trochę strach. Tym bardziej, że umiejscowiony był w strasznie dziwnym miejscu. Od fal i wiatru nie chroniło nas zupełnie nic. Już po pierwszych minutach odczuliśmy, że będzie się działo. Łódka tańczyła na linie szarpana wiatrem, falami i co gorsza prądem w każdą możliwą stronę.

To będzie ciężka noc.

NOC

I była. Mimo, iż dzień pożegnał się z nami pięknym zachodem słońca, noc nie zapowiadała zmiany pogody.

Liczyliśmy, że wraz z godzinami wiatr będzie słabnął - jak zapowiadała aplikacja pogodowa. Ale on się tylko coraz bardziej wzmagał. Jeśli do tej pory narzekałam, że w Lemon Tree Passage czasem nami bujało, to cofam wszystko. Tam to byliśmy lekko kołysani do snu. Natomiast tutaj siedzieliśmy na dzikim koniu. Już mi szybko przeszła myśl o staniu na kotwicy w romantycznej zatoczce. To by było ciągłe czuwanie. Jestem niemal przekonana na 99%, że ciągnęlibyśmy kotwice za sobą. Chyba każda łódź by ciągnęła w takich warunkach. Ale nami szarpało! Na lewo, na prawo, w górę i w dół! Tylko, że to nie było wesele, tylko środek zatoki.

Obijając się o wszystko w środku, przygotowaliśmy jednak ciepłą kolację i wypiliśmy po piwku na rozluźnienie, po czym położyliśmy się spać. W końcu rano pobudka o piątej i bardzo wymagający odcinek do przepłynięcia. Musieliśmy wypocząć.

Co tu dużo mówić. Nie dało się spać. Wiatr wył, relingi skrzypiały, fał mimo, że maksymalnie ściśnięty obijał się o maszt, przez co nam w środku dudniło. Łódka kiwała się nie tylko na boki, ale i w przód i tył, i do góry i w dół. Leżąc w koi czułam się jak w pralce. Każde kolejne bujnięcie było z innej strony, fala raz uderzała w jedną, raz w drugą burtę. Opracowałam w pewnym momencie pewien system łapania chwili snu. Liczyłam fale. Po szesnastej, siedemnastej czasem dziewiętnastej łódka się uspokajała i wtedy można było zamknąć oko na 20 sekund. Ale już koło drugiej w nocy, prąd zaczął nas ustawiać równolegle do bojki od mooringu, która jak piłka zaczęła się o nas obijać przez co za każdą falą w środku rozlegało się takie głośne "BUM!"


BUM!!!....BUM!!!......BUM!....Bum...Bum bum bum bum.......

BUM!!!....BUM!!!......BUM!....Bum...Bum bum bum bum.......

BUM!!!....BUM!!!......BUM!....Bum...Bum bum bum bum.......


Marcin trzy razy w nocy wychodził, żeby bosakiem jakoś przeciągnąć linę i ustawić nas prawidłowo do kierunku prądu, ale dopiero jak zelżał wiatr gdzieś o trzeciej nad ranem, łódka się prawidłowo ustawiła i bojka przestała walić o łódkę. Dopiero wtedy też Marcin zasnął na dwie godziny, a już miałam tak ciśnienie podniesione, że wiedziałam, że ze snu nic nie będzie. A przed nami minimum 8 godzin rejsu. I to jakiego!

CDN.


89 views2 comments
bottom of page